Gorgany 2004
14 - 18. 07. 2004

 
1. Gorgany.JPG14 lipca o godz. 6.30 na placu przed dworcem autobusowym w Przemyślu stawili się prawie wszyscy uczestnicy naszej ubiegłorocznej wyprawy w Gorgany. Do przejścia pieszego w Medyce dojechaliśmy jak zwykle busem. W pawilonie odpraw paszportowych byliśmy świadkami kłótni pomiędzy polskimi i ukraińskimi „mrówkami”, czyli drobnymi przemytnikami. Jedni i drudzy usiłowali się bezczelnie wcisnąć przed naszą grupę.

Po przekroczeniu granicy, przy budce z napisem ”Ukraina wita was”, większość przemytników nadal rozpychała się łokciami, byleby tylko dostać się do malutkiego pomieszczenia, w którym sprawdzano paszporty. Przyglądali się temu bezczynnie wyraźnie znudzeni ukraińscy pogranicznicy. Gdy już opuszczaliśmy teren przejścia zatrzymał nas ukraiński milicjant i skierował do innej budki, w której sprzedawano ukraińskie ubezpieczenie. Przed wyjazdem ubezpieczyliśmy się przezornie w Przemyślu od następstw nieszczęśliwych wypadków i kosztów leczenia na Ukrainie, więc niemieliśmy zamiaru płacić za ukraińskie ubezpieczenie, które w razie nieszczęścia i tak na niewiele by się zdało. Mundurowi byli jednak nieustępliwi i nie chcieli nas wypuścić z terenu przejścia bez ubezpieczenia. Gdy powiedzieliśmy, że będziemy interweniowali u polskiego konsula, jeden z Ukraińców powiedział wprost, że ma gdzieś naszego konsula, a bez ubezpieczenia nas nie wypuszczą. Szkoda było naszego czasu na bezowocne dyskusje, więc w końcu zapłaciliśmy łącznie 110 hrywien tego „haraczu”. Dopiero wówczas mogliśmy opuścić przejście. Tuż za nim czekał na nas zamówiony wcześniej kierowca Wasyl, który przez pięć godzin wiózł nas rozklekotanym busem aż do Osmołody.


Położoną u podnóża Gorganów Osmołodę znaliśmy z naszej ubiegłorocznej wyprawy. W ciągu roku, jaki upłynął od naszej poprzedniej wizyty, niewiele się tam zmieniło. Życie kilkudziesięciu stałych mieszkańców nadal koncentrowało się wokół tartaku i trzech sklepów spełniających równocześnie funkcję barów.

 

Z Osmołody widzieliśmy doskonale zasnuty chmurami szczyt Grofy. Postanowiliśmy nie tracić czasu i po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy w stronę gór. Wasyl podwiózł nas jeszcze do wylotu doliny potoku Kotelec.

3. Pod szczytem Grofy.JPG

Ruszyliśmy stąd zniszczoną drogą gruntową, której towarzyszył szumiący potok. Po drodze widzieliśmy całe zbocza gór zdewastowane przez rabunkowy wyrąb lasów oraz imponujące pola „gorganu”. Rozjeżdżona droga zamieniła się z czasem w wąską ścieżkę, która skręcała w lewo na kładkę. Im wyżej podchodziliśmy, tym bardziej ścieżka stawała się stroma.

4. Widok na Grofę. Fot. Dariusz Hop.jpgWiedzieliśmy, że idziemy nieistniejącym od ponad pół wieku zielonym szlakiem wyznakowanym przed wojną przez działaczy Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Po 1,5 godziny marszu wąską w tym miejscu kotliną wróciliśmy przez kolejną wątłą kładkę na jej prawy brzeg.

Zaraz za kładką zaczęliśmy się wspinać stromą leśną ścieżką. Pół godziny później byliśmy już na małej, ale niezwykle widokowej polance położonej nieco poniżej Połoniny Płyśce. Postanowiliśmy rozbić nasze namioty w sąsiedztwie zapuszczonej chatki drwali i pobliskiego źródełka.


Korzystając z jako takiej pogody, czym prędzej wyszliśmy na lekko bez ciężkich plecaków na grań. Mając doświadczenia z poprzedniego pobytu w Gorganach ze zdziwieniem zauważyliśmy na niej nowe, typowo „polskie” znaki czerwonego szlaku. Co więcej, biegł on wyraźną ścieżką wyrąbaną, a raczej wyciętą piłami w kosówce. Wejście na pokryty niestabilnymi kamieniami szczyt Grofy (1748 m n.p.m.) - najwyższy wierzchołek rozległego pasma Popadii – zajęło nam pół godziny. Widok z Grofy zrobił na nas duże wrażenie.

2. Gorgany.JPGNad nami kłębiły się ciemne chmury, a w dole nad Osmołodą świeciło piękne słońce. Po kilkunastu minutach pobytu na szczycie całe niebo zasnuły ciemne chmury. Zaczął padać deszcz, więc zeszliśmy do obozu. Przy ognisku cieszyliśmy się wspólnie, że już pierwszego dnia mogliśmy zdobyć najwyższy szczyt naszej tegorocznej wyprawy w Gorgany.


Dzień drugi – 15. 07. 2004

 

5. Widok na Popadię. Fot. Dariusz Hop.jpgDrugi dzień w Gorganach przywitał nas kiepską widocznością i przenikliwym chłodem. Nic dziwnego, bo na wysokości 1420 m n.p.m. byliśmy w zasadzie w chmurach, ale po cichu mieliśmy nadzieję, że w połowie lipca trafimy na trochę bardziej sprzyjające warunki. Szybko zwinęliśmy namioty i ponownie wyszliśmy na grań skręcając w kierunku przeciwnym niż poprzedniego dnia. Najpierw przez niewielką Połoninę Płyśce, na której niegdyś stało schronisko, później stromą ścieżką wyciętą w kosówce wspinaliśmy się mozolnie na szczyt Parenkie.

W gęstej mgle widoczność spadła do zaledwie kilkunastu metrów, więc musieliśmy bardzo uważać, aby nie zejść na boczną grań i nie zabłądzić. Droga od obozu na usłany kamiennymi kopcami rozległy wierzchołek Parenkie (1736 m n.p.m.) zajęła nam półtorej godziny. Nic nie widzieliśmy ze szczytu, więc szybko zeszliśmy granią przez olbrzymie pole kosówki (na nasze szczęście jacyś dobrzy ludzie przecięli wcześniej wyraźną ścieżkę w kosodrzewinie) w kierunku głębokiej przełęczy pod Małą Popadią, którą osiągnęliśmy po kolejnych 90 minutach marszu. Przed szczytem Małej Popadii wiatr przegonił chmury i naszym oczom ukazał się rozległy masyw Popadii oraz sąsiedniego Pietrosa. Widok z zarastającej kosówką Małej Popadii (1598 m n.p.m.) zrobił na nas chyba jeszcze większe wrażenie niż ten z Grofy.

Byliśmy już w drodze prawie od czterech godzin, ale świadomość zbliżającego się z każdym krokiem wyrównania ubiegłorocznych rachunków z Popadią dodawała nam sił. Po następnych 90 minutach ostrożnego podejścia po niestabilnych głazach (na nasze szczęcie nie padało i nie było ślisko) zdobyliśmy Popadię (1740 m n.p.m.).

6. Polski słupek graniczny na Popadii. Fot. Dariusz Hop.jpgTrudno się nie zgodzić z Mieczysławem Orłowiczem, który w wydanym w 1919 roku „Przewodniku po Galicji” pisał: „… nie widać stąd nigdzie kawałka równiny, ani jednej osady ludzkiej, wzrok gubi się w morzu wierzchołków, połonin, głazów, kosodrzewiny i czarnych górskich stoków porosłych odwiecznym borem. Śmiało rzec można, że widok z Popadii nie ma sobie równego w Karpatach”. Nic dodać, nic ująć. Warto jeszcze przytoczyć za Orłowiczem, że pierwszym turystą, który wszedł na Popadię, był Wincenty Pol. W 1840 roku dla torowania drogi przez kosodrzewinę zabrał on ze sobą 10 hucułów z siekierami.

Oprócz panoramy, niezapomniane wrażenie wywiera tam również imponujący polsko-czechosłowacki słupek graniczny nr 1 z 1923 roku z wyrytym pięknym orłem. Na Popadii zaskakują także kamienne schrony i okopy z czasów I wojny światowej.

7. Widok z Popadii na Pietrosa. Fot. Dariusz Hop.jpgPorywisty wiatr zmusił nas w końcu do zejścia na przełęcz pomiędzy Popadią a masywem Pietrosa, do której dotarliśmy po 40 minutach. Schodząc, wypatrzyliśmy w morzu kosówki malutką polankę. Miejsca starczyło akurat do rozbicia pięciu namiotów. Pomimo doskwierającego nieustannie deszczu humory przy ognisku jak najbardziej nam dopisywały.

 

Dzień trzeci – 16. 07. 2004


Trzeci dzień wyprawy rozpoczęliśmy w deszczu i przy prawie zerowej widoczności. Przez „naszą” przełęcz, położoną wyżej niż najwyższy szczyt polskich Bieszczadów - Tarnica, przewalały się nieustannie deszczowe chmury. Nie przyjechaliśmy tu jednak na wczasy, więc zwinęliśmy obóz i wyruszyliśmy wzdłuż grani i dawnej granicy polsko-czechosłowackiej w kierunku wierzchołka Koretwiny, z zamiarem zdobycia w tym dniu Pietrosa.

10. Talib walczący z kosówką. Fot. Dariusz Hop.jpgPo półgodzinnym podejściu, wyrąbana w kosówce ścieżka nagle się skończyła! Przez kilkadziesiąt minut szukaliśmy jakiejkolwiek, choćby najmniejszej ścieżki na szczyt Pietrosa. Mając w pamięci ubiegłoroczne doświadczenia z Popadii, z uporem maniaków próbowaliśmy przy pomocy maczet torować sobie drogę przez ponad dwumetrowej wysokości gęste, zwarte pole kosówki. Niestety, po kilkunastu minutach wycinania gałęzi posunęliśmy się zaledwie o kilka metrów do przodu. Dalsza walka z grubymi i splątanymi konarami kosówki nie miała w naszej sytuacji sensu. Również próby obejścia kosówki gorganem nie dały żadnego rezultatu. Znaleźliśmy kamienną ścieżkę, ale zdecydowanie nie prowadziła ona na Pietrosa. Wiedzieliśmy już, że tak jak w ubiegłym roku nieudało nam się przedrzeć przez kosówkę na Popadię, tak w tym roku nie zdołamy przedrzeć się przez nią na Pietrosa. Dzikie góry i tym razem pokazały nam swoją potęgę i wyższość.

W pobliżu natrafiliśmy bez trudu na ścieżkę prowadzącą w kierunku głębokiej doliny. Jak się później okazało, była to ta sama ścieżka, której z takim uporem szukaliśmy w poprzednim roku. W ciągu godziny sprowadziła nas ona stromo przez las do położonej kilkaset metrów niżej znanej nam już doliny potoku Pietros. Przy okazji rozwiązaliśmy tajemnicę naszego ubiegłorocznego niepowodzenia. Okazało się, że jedyna trasa na grań, którą rok wcześniej słusznie podążaliśmy, znikała nagle w polu potężnego łopianu. Nie mogliśmy o tym wtedy wiedzieć, więc pięliśmy się pod górę grzbietem tak długo, aż drogę zagrodziła nam skutecznie znienawidzona kosówka.

8. Zejście z Popadii. Fot. Dariusz Hop.jpgSchodząc dalej tą samą trasą, co w sierpniu 2003 roku, kilkadziesiąt razy przekraczaliśmy wartki, górski potok. Poślizgnięcie się na bardzo śliskich kamieniach groziło w najlepszym wypadku nieoczekiwaną kąpielą w lodowatej wodzie. Uważając na każdy krok, przez półtorej godziny przeskakiwaliśmy z kamienia na kamień. Nikt nie przejmował się całkowicie przemoczonymi butami. Co ciekawe, z doliny zniknął napotkany przez nas rok wcześniej pojazd, nazwany przez nas kosmicznym. Widać i ten porzucony wysoko w dolinie potoku złom podzielił los górskiej kolejki. Po kilkunastu kilometrach marszu w dół potoku dotarliśmy ponownie do Osmołody. Późnym popołudniem rozbiliśmy namioty w ogrodzie poznanego rok wcześniej Igora.

 

Dzień czwarty i piąty – 17 i 18. 07. 2004

 

9. Obóz na grani pod Popadią. Fot. Dariusz Hop.jpgZ naszym kierowcą Wasylem byliśmy umówieni dopiero w niedzielę rano, więc wykorzystaliśmy całą sobotę na penetrowanie dolin górskich rzek - Łomnicy i Mołody oraz samej Osmołody. W niedzielę, po kilkugodzinnej podróży, w trakcie której nie po raz pierwszy zdezelowany bus jechał więcej na luzie niż na biegu, dotarliśmy do Szegiń. Bez większych problemów przekroczyliśmy granicę. Na przejściu tylko teoretycznie turystycznym bardzo młody polski celnik na widok naszych wielkich plecaków nawet nas nie kontrolował, tylko zapytał zdziwiony: to w Przemyślu są jeszcze jacyś prawdziwi turyści?

W wyprawie Gorgany 2004 uczestniczyli: Elżbieta „Ruda” Sobolewska, Grażyna Szybiak, Zdzisław Binko, Eugeniusz Chruścicki, Stanisław Frydlewicz, Dariusz „Harnaś” Hop, Andrzej Klimko, Leszek Koman, Robert „Talib” Manes i Piotr „Hucuł” Tadla.

 

Dariusz „Harnaś” Hop

 

zobacz inne wyprawy ::..