Relacja z wyprawy wysokogórskiej ELBRUS TYSKIE 2008 Klubu Górskiego PTTK „Karpaty” w Przemyślu

Na Kaukaz wybraliśmy się w lipcu 2008 roku, ale tak naprawdę przygotowania do wyprawy rozpoczęły się jeszcze pod koniec 2007 roku.

O wyjeździe naszego klubu na Kaukaz myślałem od dawna, ale do poważnego potraktowania sprawy zmobilizowały mnie opowieści Mariusza Fina, który latem 2007 roku wszedł sam na najwyższy szczyt Kaukazu, Rosji, a zdaniem większości geografów także całej Europy.

Czytałem w Internecie relacje z innych wypraw na Elbrus, szukałem tam najlepszej opcji podróży i czekałem na mroźne dni, aby „przetestować” w zimowych warunkach kandydatów na zdobywców góry zaliczanej do Korony Ziemi. W klubie zapowiedziałem od razu, że na Kaukaz pojadą tylko ci, którzy zaliczą zimowe biwaki w namiotach i trening ze sprzętem w Tatrach. Chciałem, aby przeżyli chociażby namiastkę tego, co ich czeka na Kaukazie. Zima nie była dla nas niestety zbyt sroga, ale podczas jednego z zimowych weekendów, kiedy to temperatura spadła do minus 15 stopni, zafundowałem zainteresowanym udziałem w wyprawie atrakcję w postaci rozbijania namiotu i noclegu na jednym z wzgórz Pogórza Przemyskiego. Nieco później pojechaliśmy w zimowe jeszcze Tatry. Chciałem, aby ekipa poćwiczyła chodzenie w rakach i pozostałym sprzęcie po zaśnieżonej i oblodzonej Dolinie Roztoki.

Od samego początku przygotowań skład był w zasadzie ten sam: Chcieli ze mną jechać: Robert „Talib” Manes, Stanisław Frydlewicz i Piotr „Hucuł” Tadla. Po zaliczeniu przygotowań pozostało nam tylko załatwienie wiz w konsulacie Rosji w Krakowie, szukanie sponsorów, kompletowanie sprzętu oraz najgorsze… czekanie.

Pod rosyjskim konsulatem stała bardzo długa kolejka ubiegających się o wizy, więc skorzystaliśmy z pośrednictwa sąsiadującego z nim biura „Tamara”. Za wydanie rosyjskich wiz 10-dniowych, obowiązkowe ubezpieczenie oraz prowizję zapłaciliśmy w sumie 1444 zł za cztery osoby. W międzyczasie udało mi się jeszcze dzięki uprzejmości znajomej Rosjanki pani Nataszy załatwić we Lwowie bilety na pociąg do Kisłowodska i to w obydwie strony. Zainteresowanie wyprawą na najwyższy szczyt Europy wykazał właściciel marki TYSKIE, które stało się jej oficjalnym sponsorem.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu, 3 lipca 2008 roku. Na dworzec PKS w Przemyślu oprócz kilku osób z naszych rodzin przyszli także niezawodni klubowicze: Lidia ze Zdzisławem, „Olo”, Grzesiek oraz Edyta z malutkim synkiem Igorem w nosidełku. Drugim żegnającym nas maluchem był Wiktor, którego przyniosła mama Agnieszka.

Wyjechaliśmy o 19.30 ukraińskim autobusem kursowym, ostatnim, który w tym dniu odjeżdżał do Lwowa. W Medyce czekaliśmy godzinę przed polskim szlabanem, ale przecież nigdzie nam się nie śpieszyło, bo pociąg ze Lwowa mieliśmy dopiero rano. Pozostałe miejsca w autobusie zajęły oprócz towaru polskie „mrówki”, które chciały w ten sposób ominąć wielką kolejkę na przejściu pieszym. Przekroczenie granicy trwało tradycyjnie jedyne 2 i pół godziny, a w Szeginiach miejsce polskich „mrówek” zajęli wracający „z pracy” ukraińscy przemytnicy. Wiedzieliśmy oczywiście z wielu wcześniejszych wyjazdów na wschód, że w takich autobusach zazwyczaj nieliczni pasażerowie są tylko dodatkiem do przewożonego w nich towaru. Do doskonale nam znanego Lwowa dotarliśmy już po północy czasu ukraińskiego.

Wysiedliśmy przed opustoszałym o tej porze dworcem kolejowym i poszliśmy z „Talibem” w kierunku centrum, rozejrzeć się za jakimś pobliskim noclegiem. Już w „Arenie” przy ulicy Gródeckiej okazało się, że tej nocy nie będzie to łatwe. Zaspana pani na recepcji hotelu była oczywiście bardzo zdziwiona, że pytamy w nim o nocleg. Wróciliśmy na dworzec i rozłożyliśmy w przestronnej i płatnej poczekalni cały swój ekwipunek. Po drugiej stronie dworca była także otwarta bezpłatna poczekalnia, ale panujący w niej tłok i „atmosfera” niczym w słynnych „plackartnych” wagonach spowodowały, że daliśmy pilnującej wejścia kobiecie kilka hrywien za namiastkę spokoju. O 4 nad ranem odkryliśmy z „Talibem” na pierwszym piętrze dworca „VIP zał”, czyli przestronną i nieporównywalnie bardziej komfortowa poczekalnię. Za jedyne 5 hrywien za godzinę mogliśmy się bezkarnie wylegiwać na skórzanych sofach. Ciekawe, kiedy niereformowalne PKP wezmą przykład z ukraińskich kolei? Po 2 godzinach snu i oglądania działającej makiety kolejki elektrycznej poszliśmy uzupełnić nasze zapasy. Trafiliśmy m.in. na bazar, na którym oprócz zrobienia zakupów można także zobaczyć ćwiartowanie całych tusz zwierzęcych na mniejsze części.

W końcu na peron wjechał nasz bardzo długi pociąg, a w zasadzie tylko jeden wagon relacji Lwów - Kisłowodsk, reszta składu jechała bowiem do Symferopola. To połączenie znalazłem w Internecie na stronie ukraińskich kolei www.uz.gov.ua i jest ono chyba najszybszym (oprócz samolotów) sposobem dotarcia z południowej Polski i Lwowa na Kaukaz. Ze Lwowa można także bez problemu dojechać bezpośrednimi pociągami do wszystkich większych miast na Ukrainie, a także do Moskwy. Nasz wagon był jak na realia posowieckich kolei bardzo nowoczesny. Zajęliśmy cały czteroosobowy przedział, chociaż na wszystkie wypchane do granic możliwości plecaki brakowało już miejsca. Każdy wagon obsługuje zawsze jedna lub dwie osoby. Nasz, małżeństwo spod odwiedzanego przez nas nie raz Sambora. Ruszyliśmy z deszczowego Lwowa w piątek o godzinie 9.46. Mieliśmy przejechać ponad 2 tysiące kilometrów przez całą Ukrainę i fragment Rosji i wysiąść z pociągu dopiero w niedzielę tuż Przed Kisłowodskiem na stacji Jessentuki. Każdy z nas zapłacił za bilet na tej trasie 639 hrywien. Razem z nami podróżowało jeszcze kilkoro Ukraińców i Rosjan. Dosiadła się także ekipa Polaków, jak się później okazało wybierających się tak jak my na Kaukaz.

Mijaliśmy typowe, sprawiające na ogół wrażenie zaniedbanych, posowieckie miasta i miasteczka. Pomiędzy nimi niewiele było na ogół widać, gdyż podobnie, jak przy głównych drogach, wzdłuż torów posadzono drzewa i krzaki tak, aby skutecznie utrudnić zadanie potencjalnym szpiegom i wrogom sowieckiej gospodarki. Odsypialiśmy prawie nieprzespaną noc i niepostrzeżenie minęliśmy dawną granicę Polski i Związku Radzieckiego na Zbruczu. Jechaliśmy dalej przez Podole i Wyżynę Naddnieprzańską docierając prawie aż pod Kijów. Upał doskwierał nam tym bardziej, że w całym wagonie otwierały się jak to na wschodzie tylko trzy okna, a zachwalany przez obsługę wagonu „kondycjoner” działał tak sobie. Na prawie każdej stacji na peronie czekały na nasz pociąg dziesiątki kobiet oferujących różnorakie jedzenie od ciast, wypieków i pierogów po suszone ryby i owoce, o wszelakich napitkach nie wspominając. Po godzinie 2 w nocy pociąg dotarł do Dniepropietrowska. Był to najdłuższy, blisko 6-godzinny postój na całej trasie. Wykorzystaliśmy go na zwiedzanie okazałego dworca, małe zakupy i krótki spacer po mieście. Nasz wagon doczepiono do składu pociągu Kijów – Kisłowodsk i wkrótce po opuszczeniu dworca przejechaliśmy bardzo długim mostem nad szerokim Dnieprem. Staszek i „Hucuł” widzieli go po raz pierwszy, więc ta wielka rzeka zrobiła na nich niemałe wrażenie, podobnie jak mijany później Don, po którym pływały pełnomorskie statki. Bez żadnych problemów przekroczyliśmy granicę ukraińsko-rosyjską. Zarówno na Ukrainie, jak i w Rosji, każdy widziany przez nas dworzec był zadbany i odnowiony, pomimo, że w niektórych z nich ostały się jeszcze pomniki Lenina. Widać na wschodzie powiedzenie, że dworzec jest wizytówką miasta nie jest tylko pustym sloganem.

Na rosyjskiej stacji Kawkazka byliśmy świadkami zatrzymania na peronie przez tamtejszych milicjantów najmłodszego z jadącej z nami warszawskiej ekipy. Domyślając się, czego chcą od niego milicjanci i widząc jego zakłopotanie, towarzyszyliśmy mu w drodze na dworcowy posterunek milicji. Jeden z milicjantów zażądał od niego pokazania posiadanych pieniędzy, a następnie usiłował mu wmówić, że na 450 euro jest potrzebne jakieś fikcyjne pozwolenie wwozu dewiz. Pokazując znacząco kraty aresztu domagał się od chłopaka bez skrępowania pieniędzy. Widząc bezradność nie znającego wschodnich realiów turysty zaproponowaliśmy, aby natarczywi milicjanci poszli z zatrzymanym Polakiem i nami do pociągu, który miał odjechać już za kilka minut. W wagonie pozostali nasi rodacy (pozdrowienia dla m.in. Jacka z Klubu Wysokogórskiego w Warszawie i reszty ekipy) wzięli milicjantów „na przetrzymanie” i gdy pociąg już prawie ruszał, rosyjscy stróże prawa, a raczej bezprawia, wysiedli z niczym rzucając na odchodne pod naszym adresem słowa, których lepiej nie cytować. Dalsza podróż minęła już bez większych emocji i po 44 godzinach podróży pociągiem wysiedliśmy w niedzielę o 5.40 na dworcu w Jessentukach. Czekała tam już na nas Swietłana, siostra wspomnianej wcześniej pani Nataszy, która częstując nas kanapkami doprowadziła nas do odjeżdżającego za chwilę autobusu wycieczkowego jadącego do końca doliny u podnóża celu naszej wyprawy. Za bilety dla całej naszej czwórki tam i z powrotem zapłaciłem równowartość 100 euro.

Jechaliśmy przez Piatigorsk, a następnie w kierunku granicy z Gruzją. Po jakimś czasie zobaczyliśmy po raz pierwszy z oddali poszarpany, ogromny i ośnieżony grzbiet Kaukazu oraz wyrastający ponad niego i bielejący na horyzoncie Elbrus. Nasz autobus wjechał w dolinę rzeki Baksan. Gdybyśmy pojechali w przeciwnym kierunku za kilka godzin dotarlibyśmy do Czeczenii. Znaleźliśmy się w zamieszkałej głównie przez muzułmanów Republice Kabardyjsko Bałkarskiej. W większości mijanych miejscowości widzieliśmy meczety, a w kilku miejscach przejeżdżaliśmy przez posterunki milicji wzmocnione betonowymi zaporami i workami z piaskiem. Przejeżdżające samochody kontrolowali milicjanci uzbrojeni w kałasznikowy. No tak… przecież to niespokojny Kaukaz. W miejscach, gdzie dolina rozszerzała się, na stokach gór raziły wielkie betonowe kombinaty i mury zamkniętych fabryk. Również niektóre miejscowości były zabudowane wysokimi blokami sprawiającymi wrażenie zupełnie opuszczonych. Tak wyglądał m.in. Tyrnyauz. Szeroka dolina stawała się miejscami coraz węższa. Pnącej się coraz wyżej drodze towarzyszyła rwąca rzeka Baksan płynąca prosto z lodowców. Po obu stronach drogi wznosiły się ściany skalnego wąwozu. Jadąc autobusem mogliśmy słuchać rosyjskiej przewodniczki opowiadającej m.in. o zanotowanym rekordzie zimna na Elbrusie – minus 70 stopniach Celsjusza. No, to robi wrażenie…

Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy niemal do końca długiej doliny Baksan na Polanę Czeget. Jadący naszym autokarem wycieczkowicze wybrali się na przejażdżkę kolejką krzesełkową na górę Czeget, natomiast my załatwiliśmy w tym czasie w jednym z pensjonatów na Polanie Czeget przed Terskołem zupełnie fikcyjne, lecz wymagane przez rosyjskie władze potwierdzenie pobytu. W jednym z baro-hoteli o mało rosyjskiej nazwie Edelweis rozmawiamy z dwoma sympatycznymi Bałkarcami, którzy wznosili toasty za pomyślność naszej wyprawy. Jeden z nich ofiarował Talibowi swoją czapeczkę. Z trudem zjadamy bardzo tani i bardzo syty ostatni obiad przed wyjściem w górę, popijając go także ostatnim rosyjskim piwem, któremu jednak bardzo daleko do naszego polskiego. Po powrocie pozostałych pasażerów autobusu dojechaliśmy do końca doliny, gdzie znajduje się dolna stacja kolejki linowej Azau na stokach Elbrusu. Chociaż to ciągle dolina, to stacja ta jest położona na wysokości 2350 m n.p.m., czyli na wysokości naszych tatrzańskich szczytów. Otaczające ją szczyty strzelają w niebo jeszcze kilometr i dwa wyżej… Po północnej stronie dominuje Elbrus, po południowej główny grzbiet Kaukazu, którym biegnie granica pomiędzy Federacją Rosyjską i Gruzją. W towarzystwie narciarzy i snowboardzistów wyjechaliśmy kolejką na stację pośrednią na wysokości 3000 m n.p.m., a następnie na stację „Mir” położoną na wysokości 3500 m n.p.m. Wyjazd dwoma kolejkami kosztował każdego z nas 340 rubli. Ze stacji „Mir” mieliśmy się już wspinać przez lodowiec na najwyższy szczyt Europy.

Stacja „Mir” przypominała bardziej plac budowy niż jedną z najwyżej położonych atrakcji turystycznych na styku Europy z Azją. Dookoła niej leżały porozrzucane materiały budowlane, a spokój góry zakłócały silniki ogromnych spychaczy i wywrotek na gąsienicach. Pomiędzy tym wszystkim przemykali wycieczkowicze spragnieni widoków Kaukazu oraz niemniej liczni zwolennicy zjazdów na jednej desce. Pomimo tego całego rozgardiaszu można było tam już odczuć różnicę wysokości. Zrobiło się chłodniej, pomimo, że słońce zdawało się przygrzewać znacznie mocnej niż w dolinie. Na wysokości 3500 m n.p.m. i wyżej kontakt z promieniami słonecznymi trzeba ograniczyć do minimum. Ci, którzy o tym zapominają, narażają się zawsze na oparzenia słoneczne. Zupełnie nie przejmowało się tym kilka młodych dziewczyn, które ku uciesze pozostałych wycieczkowiczów i snowboardzistów opalały się na śniegu w strojach kąpielowych. My wręcz przeciwnie, przebraliśmy się w odzież wyprawową, wysmarowaliśmy twarze kremami z filtrami przeciwsłonecznymi, przepakowaliśmy nasze ciężkie, jak nigdy dotąd, plecaki i wyruszyliśmy na podbój najwyższego szczytu Europy.

Kwestia, któremu szczytowi z Korony Ziemi należy się palma pierwszeństwa w Europie, dzieli od wielu lat alpinistów i geografów. Rywalizują o nią: Mont Blanc (4807 m n.p.m.) w Alpach Zachodnich na pograniczu Francji, Włoch i Szwajcarii oraz znacznie od niego wyższy Elbrus. Encyklopedia Powszechna podaje wprawdzie, że najwyższym szczytem Europy jest Mont Blanc, ale obecnie większość wspinaczy i geografów jest skłonna przyznać ten zaszczytny tytuł właśnie Elbrusowi. Problem wynika ze spornego przebiegu umownej granicy pomiędzy Europą i Azją. Francuscy geografowie chcieli mieć najwyższy szczyt Starego Kontynentu u siebie, stąd też uparcie lansowali tezę, że granica europejsko-azjatycka biegnie od ujścia Kumy do Morza Kaspijskiego, wzdłuż Manyczu, do ujścia Donu do Morza Czarnego. Jeżeli przyjąć taki punkt widzenia, zatwierdzony zresztą na Kongresie Geograficznym w Paryżu, to cały Kaukaz znajdowałby się w Azji. Jednak obecnie coraz więcej geografów prowadzi umowną granicę głównym grzbietem Kaukazu, stąd też jego północne stoki, a wraz z nimi i cały potężny Elbrus, znajdowałyby się już w Europie. Właśnie dlatego większość zdobywców Korony Ziemi wybiera właśnie Elbrus, a nie Mont Blanc. Inni dla pewności zdobywają obydwa szczyty. Geograficzny spór trwa nadal, ale najsłynniejszy z żyjących alpinistów, Reinhold Messner, stwierdził autorytatywnie, że to właśnie Elbrus zasługuje na miano najwyższego szczytu Europy.

Nasza czwórka wyruszyła pod górę pomimo kuszącej perspektywy podjechania jeszcze 300 metrów wyżej wyciągiem narciarskim. Jednak przecież mieliśmy tam wejść, a nie wyjechać, więc ruszyliśmy pod górę. Szliśmy powoli brnąc i zapadając się w mokrym śniegu rozjeżdżonym gąsienicami ratraków. Dwie, wyczerpujące godziny podejścia w słońcu z całym ekwipunkiem miały być tylko zwiastunem późniejszej walki z wielką górą. W końcu dotarliśmy do tak zwanych beczek. Były to ogromne kontenery-cysterny w kształcie beczek, w których ponoć przechowywano dawniej tysiące litrów paliwa. Po wycięciu otworów na drzwi i okno, urządzono w środku każdej z nich na drewnianych pryczach miejsca do spania dla kilkunastu osób. Obok beczek ustawiono także później inne prostokątne kontenery, w których za jedyne 400 rubli można było doświadczyć namiastki cywilizacyjnych wynalazków w postaci ścian, dachu, a nawet prądu. Byliśmy już srodze zmęczeni, więc skorzystaliśmy z jednego z takich kontenerów, dzieląc w nim miejsce z grupą Hiszpanów. Reszta naszej ekipy zajęła miejsca na pryczach, natomiast ja, pamiętając o starej wysokogórskiej zasadzie: „wychodź wyżej, śpij niżej”, zafundowałem sobie jeszcze podejście na lekko bez plecaka zbliżając się do granicy 4 tysięcy metrów.

Wraz z nadchodzącym mrokiem pogoda zaczęła się wyraźnie psuć. Nadciągnęły ołowiane chmury, a z nimi mroźny, porywisty wiatr. Niemal całą noc uderzał on w ściany naszego zakotwionego na skalnym urwisku kontenera, a ciemność rozświetlały tylko przez małe okienko błyskawice przetaczającej się nad Kaukazem burzy.

Pierwszy świt na Elbrusie przywitał nas zimnem, sypiącym śniegiem i słabą widocznością. To wszystko nie rokowało najlepiej, ale przecież siedzenie w miejscu to nie dla nas, więc postanowiłem, że wyruszymy wyżej do obozu Prijut 11. Musieliśmy jednak poczekać aż ślamazarni Hiszpanie spakują się i wyjadą z kontenera i dopiero po nich wyruszyliśmy jeszcze wyżej, aby zdobyć trochę wysokości i aklimatyzacji. Szliśmy w zmrożonym śniegu, we mgle i chmurach, sięgając wzrokiem co najwyżej kilkanaście metrów dalej. W tych warunkach, we wszechogarniającej nas bieli, musiałem bardzo pilnować właściwego kierunku marszu. W końcu, po ponad dwóch godzinach marszu, dotarliśmy do obozu Prijut 11 na wysokości 4100 m n.p.m. Jeszcze kilka lat temu stało w tym miejscu jedno z najwyżej położonych na świecie schronisk, ale zupełnie strawił je ogień. Ponoć zaprószyli go sami turyści, potem próbowali nawet gasić płomienie, ale skąd mogli przypuszczać, że w stojących obok beczkach zamiast wody jest benzyna… Ze schroniska pozostały tylko fundamenty. Poniżej nich znajduje się udająca obecnie schronisko niewielka, kamienna budowla przykryta blaszanym dachem. Przy odrobienie szczęścia można w niej znaleźć nocleg na pryczy za 400 rubli. Wyżej stoją kontenery, w których mieszają robotnicy gromadzący póki co materiały niezbędne do odbudowania schroniska. Przyszli zdobywcy Elbrusa, którzy nie znaleźli miejsca pod dachem, rozbijają swoje namioty na niewielkim wypłaszczeniu ośnieżonego stoku. Budują zazwyczaj wokół nich z lodu i śniegu mur chroniący przed najbardziej gwałtownymi podmuchami wiatru. Gdy dotarliśmy na miejsce robotnicy kończyli właśnie wznoszenie z belek i desek prymitywnego schronu mającego służyć alpinistom z całego świata. Tak się złożyło, że byliśmy jego pierwszymi lokatorami. Razem z „Hucułem” podeszliśmy jeszcze pod koniec dnia dla lepszego zaaklimatyzowania się kilkaset metrów wyżej, poczym zmęczeni wróciliśmy do obozu.

Powyżej schronu zwracała uwagę samotna skała pobłyskująca metalowymi i marmurowymi tabliczkami. Każda z nich była poświęcona ofiarom wielu górskich tragedii, które wydarzyły się na zboczach Elbrusa. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat góra ta odebrała życie wielu wspinaczom próbującym ją zdobyć. Elbrus cieszy się złą sławą góry bardzo kapryśnej. Z pozoru łatwy technicznie (zaaklimatyzowani wspinacze zdobywają go przy dobrej pogodzie wyposażeni oprócz specjalistycznej odzieży i obuwia w same tylko raki i kijki) potrafi zaskoczyć nagłą burzą śnieżną i długotrwałym załamaniem się warunków pogodowych. Na szczyt i z powrotem prowadzi jedna trasa, więc jej zagubienie bywa bardzo niebezpiecznie. Zdarzało się, że nawet doświadczeni alpiniści tracili orientację kończąc na stokach tej góry swój żywot z powodu wyczerpania, zamarznięcia lub upadku do jednej z wielu lodowych szczelin.

Kolejny, mroźny świt przywitał nas fantastycznymi widokami. Z bezkresnego morza chmur poniżej nas wyłaniały się tylko najwyższe kaukaskie szczyty liczące sobie, bagatela, trzy, cztery tysiące metrów. Wyruszyliśmy znowu wyżej z zamiarem dotarcia do Skał Pastuchowa. Doszliśmy do nich po kilku godzinach, ostatkiem sił. Zdobywanie wysokich gór to walka z nimi, ale także z własnymi słabościami. Podchodząc mozolnie stromym, oblodzonym stokiem, z niemiłosiernie ciężkim plecakiem, człowiek zadaje sobie czasami pytanie: poco to wszystko? Odpowiedź czeka zawsze na szczycie, ale o tym za chwilę. Nie tylko moim zdaniem, na pewno jest łatwiej pokonać górę i własne słabości, gdy ma się konkretny cel, gdy idzie się żeby sprawdzić granice własnych możliwości albo dla kogoś. Im wyżej podchodziliśmy, tym bardziej dawała się nam we znaki wysokość. Rozrzedzone powietrze, zmęczenie, u niektórych pierwsze objawy choroby wysokościowej, sprawiały, że mieliśmy chwilami wrażenie dreptania w miejscu. W końcu dotarliśmy do Skał Pastuchowa. To miejsce, z którego atakuje się sam szczyt, i w którym kończy swoją przygodę z Elbrusem większość jego nie zaaklimatyzowanych, potencjalnych zdobywców.

Pomimo wielkiego zmęczenia musieliśmy jeszcze rozbić namiot wśród pokrytych lodem i śniegiem wulkanicznych skał. Nie było to łatwe i to nie tylko dlatego, że na skalistym stoku trudno było znaleźć kilka metrów kwadratowych w miarę płaskiego terenu, ale głównie z tego powodu, że na wysokości 4600 m n.p.m. nawet zwyczajne czynności wymagają niekiedy olbrzymiego wysiłku. Zmęczenie połączone z brakiem wystarczającej ilości tlenu, a co za tym idzie także ograniczona percepcja powodowały, że wykonanie najprostszych czynności urastało do rangi nie lada wyzwania. Mocowanie namiotu w sypkim, wulkanicznym podłożu mijało się z celem, więc przywiązaliśmy go do przytarganych największych kamieni. Poza tym, zbudowaliśmy jeszcze wokół namiotu kamienny mur, który miał nas osłaniać przed najbardziej porywistymi podmuchami lodowatego wiatru. Oprócz nas na nocleg na skałach zdecydowała się jeszcze tylko jedna ekipa. Musieliśmy jakoś przetrwać tam noc czekając na sposobność ataku szczytowego. Czuwająca nad nami dobra dusza całej wyprawy przysyłała z kraju optymistyczne smsy, które mówiły, że tej nocy nadarza się wyjątkowa sposobność zaatakowania szczytu. Satelitarna prognoza pogody informowała o bezchmurnym niebie i braku opadów. Temperatura, jak na lipiec, wymarzona: jakieś jedyne minus 25 stopni Celsjusza…

Na Skałach Pastuchowa zapaliliśmy jeszcze zabraną z kraju fajkę, specjalnie wykonaną na wyprawę przez Henryka Worobca. Kto wie, czy nie ustanowiliśmy w ten sposób rekordu najwyżej wypalonej fajki?

Nastawiłem budzik w telefonie na pierwszą w nocy polskiego czasu. Elbrus atakuje się przed świtem, tak, aby zdążyć zejść z powrotem przed zmierzchem. Dźwięk telefonu wyrwał mnie z ciepłego śpiwora. Wyszedłem na zewnątrz wpatrując się w na szczęście dla nas rozgwieżdżone niebo. Prognoza pogody sprawdziła się. Droga Mleczna wydawała się stąd niemal w zasięgu ręki. Budząc pozostałych uczestników wyprawy mogłem w końcu po wielu miesiącach przygotowań i oczekiwań wypowiedzieć jakże ważne słowa: atakujemy Elbrus! Spostrzegłem jednak, że „Talib” i „Hucuł” cierpią na typowe objawy choroby wysokościowej: silny ból głowy i inne dolegliwości. Nie było mowy, aby poszli ze mną na szczyt. Staszek czuł się zdecydowanie lepiej. Wygramolenie się ze śpiworów, ubranie w cały wyprawowy sprzęt, wysmarowanie specjalnym kremem z filtrem przeciwsłonecznym i zagotowanie wody na herbatę do termosu zajęło nam na tej wysokości ponad godzinę. Gdy już prawie wychodziliśmy z namiotu z nieco lżejszymi plecakami niż zazwyczaj, usłyszałem warkot silnika. Pomyślałem: mam dziwne objawy choroby wysokościowej, ale okazało się, że nie. To wygodni zdobywcy Elbrusa wyjechali z Prijuta za sowitą opłatą ratrakiem niemal pod same Skały Pastuchowa. Ich czołówki migotały w dole w zupełnych ciemnościach. Nie wiem, jak bardzo było zimno, bo w specjalnym termometrze wszytym w kurtkę „Taliba” zabrakło skali, ale nie zważając na to wyszliśmy we dwójkę ze Staszkiem pnąc się w ciemnościach stromo pod górę. O świcie zobaczyliśmy widowisko, dla którego warto było znieść wszystkie niewygody wyprawy. Promienie wschodzącego słońca rozświetliły ponad tysiąckilometrowy grzbiet Kaukazu. Ponad nim wznosił się olbrzymi cień wielkiej góry, tej, którą właśnie zdobywaliśmy. Zrobiłem kilka zdjęć czując, że pomimo dwóch par rękawic odmarzają mi palce. Kolejne kilka godzin można chyba śmiało opisać jako najtrudniejsze w życiu. Tak jak uczestnicy innych wielonarodowych wypraw, robiliśmy kilka kroków i odpoczywaliśmy. Wielki wysiłek, łapanie oddechu, uspokojenie na chwilkę skołatanego serca, wszechobecna, oślepiająca biel i znów stromo pod górę – tak przez kilka godzin. Olbrzymia góra zdawała się nie mieć kresu. Wyższy z dwóch wierzchołków potężnego masywu Elbrusa wydawał się być tuż, tuż, ale było to tylko złudzenie. Żadne słowa, ani zdjęcia, nie oddadzą tego, jak ciężko było się chwilami wdrapać na z pozoru łatwy technicznie szczyt. Trzeba było walczyć o każdy metr wysokości. Gdy już dotarliśmy na przełęcz okazało się, że czeka nas jeszcze podejście na wyższy wierzchołek o wysokości 5642 m n.p.m. i wielkości niemal naszej bieszczadzkiej Tarnicy. Zdobyliśmy go 9 lipca 2008 r. po trwającym blisko 7 godzin ataku szczytowym. Po bardzo stromym podejściu na wyższy wierzchołek, najwyższy fragment Europy okazał się być niemal płaski, a sam szczyt wielkości… naszego przemyskiego Kopca Tatarskiego, jednak trudno opisać uczucie po jego zdobyciu. Radość, euforia i chwila na gratulacje. Po chwili nad najwyższym szczytem Europy powiewały flagi Polski, Przemyśla i naszego sponsora Tyskiego.

Widok ze szczytu zapierał dech w piersiach. Bezkresne morze trzy, czterotysięcznych kaukaskich szczytów i… krzywizna naszej niebieskiej planety. Miesiące przygotowań, cały wysiłek warte były tej chwili. Oprócz nas szczyt zdobywały kolejne ekipy: Czesi, Rosjanie i Ukraińcy. Co by nie powiedzieć, w tym dniu Słowianie bili na głowę całe wielonarodowe towarzystwo. Próbowaliśmy jeszcze ze Staszkiem zapalić na szczycie zabraną fajkę, ale wysokość i porywisty wiatr nie dawały nam żadnych szans.
Czekający w Przemyślu na sygnał Przemek Grządziel od razu umieścił w internecie wiadomość o zdobyciu szczytu. Na efekty nie trzeba było długo czekać, co raz odbierałem z kraju liczne smsy z gratulacjami dla całej ekipy. Zdobycie szczytu to jednak tylko połowa sukcesu. W wysokich górach większość wypadków zdarza się podczas schodzenia… Pomimo dobrej pogody i fantastycznych widoków zejście z góry wcale nie było takie łatwe. Jeden fałszywy krok mógł się zakończyć tragicznym w skutkach upadkiem. Chwilami po prostu brakowało już sił, a przede wszystkim wody, która na lodowcowym Elbrusie występowała jedynie w stanie stałym. Wzięcie od ust śniegu dawało gwarancję odmrożeń. Schodząc spragnieni ze szczytu do Skał Pastuchowa zapamiętaliśmy jedno ciekawe zdarzenie. Okazało się, że razem z nami podążała tam inna ekipa z Polski. Widząc na naszych kurtkach naszywki z logo sponsora, znużeni i spragnieni rodacy zapytali z nadzieją w głosie: Naprawdę macie tu TYSKIE? Niemieliśmy niestety ulubionego napoju Szwejka, ale po dotarciu na Skał Pastuchowa gościliśmy jeszcze rodaków zwabionych powiewającą poniżej flagi narodowej flagą TYSKIEGO.

Na Skałach Pastuchowa czekała nas jeszcze chyba jedna z najtrudniejszych nocy w życiu. Huraganowy, mroźny wiatr ciągle szarpał wściekle namiotem. Jego cienkie ścianki nawet wewnątrz pokryte były szronem i miejscami także lodem. Na szczęście nasz Bergson wytrzymał całą nawałnicę, a odzież termoaktywna Brubeck i śpiwory Hannah również zdały na początku lipca zimowy egzamin. Jakoś dotrwaliśmy do rana i zwinęliśmy cały obóz. Gdy dwie godziny później zeszliśmy do Prijuta okazało się, że przyjechał tam akurat z dołu ratrak z materiałami budowlanymi. Po dłuższych targach z kierowcą wynegocjowaliśmy przystępną cenę i zjechaliśmy ratrakiem do samej stacji „Mir”. Tam z kolei „Talib” dogadał się z kierowcą potężnej wywrotki na gąsienicach, że za niewygórowaną cenę zjedziemy nią do samej doliny. Najpierw jednak równie wielki spychacz musiał nam utorować drogę przez ogromną pryzmę śniegu, lodu i kamieni. Zjazd stromym, wulkanicznym zboczem można śmiało określić jako jazdę życia. Zjeżdżaliśmy bardzo wolno czymś co tylko przypominało drogę. W rzeczywistości była to wydarta górze przy pomocy spychaczy i ładunków wybuchowych wąska trasa, zasypywana co raz przez spadające kamienie i głazy. Miejscami jechaliśmy tuż nad urwiskami po tak stromym zboczu, że w razie jakiejkolwiek awarii lub lawiny głazów nie byłoby żadnych szans na ratunek. W porównaniu z naszym zjazdem z Elbrusa organizowane w kraju ekstremalne rajdy samochodów terenowych wydają się dziecięcą igraszką. W połowie trasy naszego zjazdu zaczął padać deszcz, dzięki czemu podróżujące z „Talibem” na pace wywrotki nasze plecaki wyglądały jakby je ktoś wyciągnął z cementowni albo pracującej betoniarki. Taki zjazd był jednak warty każdej ceny.

Dotarliśmy szczęśliwie do doliny rzeki Baksan, w pobliżu której rozbiliśmy nasz namiot. Za sąsiadów mieliśmy kilkudziesięciu Estończyków, którzy przez blisko tydzień przygotowywali się tam do samego tylko wyruszenia na Elbrus. Kolejne dwa dni spędziliśmy w Terskole i okolicach Polany Czeget. Przy głównej drodze trudno było nie zauważyć ustawionych tam przed laty przez Rosjan dwóch dział wycelowanych w stronę pobliskiej Gruzji. Zaliczyliśmy także jeszcze wycieczkę kolejką krzesełkową na Czeget docierając nią na wysokość 3100 m n.p.m.. Mieliśmy nadzieję zobaczyć stamtąd niemal cały Elbrus, ale góra, która okazała się dla nas łaskawa, zazdrośnie skryła za chmurami swoje obydwa wierzchołki.

Podróż powrotna przebiegała podobnie jak ta sprzed ponad tygodnia. Najpierw, zwiedzając po drodze jedną z bocznych, górskich dolin, dojechaliśmy autobusem wycieczkowym do Jessentuków, gdzie bardzo gościnnie przyjęła nas w swoim domu wspomniana wcześniej Swietłana. Wieczorem zwiedziliśmy słynące z iluminowanych fontann Jessentuki, które to miasto okazało się jednym wielkim uzdrowiskiem. Następnego dnia, 14 lipca, odprowadzani przez niemal całą jej rodzinę wsiedliśmy do tego samego pociągu, którym przyjechaliśmy tylko, że oczywiście jechaliśmy w odwrotnym kierunku. Pociąg wyruszył o 12.19 jadąc dalej przez m.in. znane nie tylko w Rosji Mineralne Wody. Za zakupione dużo wcześniej bilety do Lwowa zapłaciliśmy po 662 hrywny. Na granicy rosyjsko-ukraińskiej, do której dotarliśmy tuż po północy, rosyjski pogranicznik zauważył, że właśnie przed kilkudziesięcioma minutami skończyła się ważność naszych rosyjskich wiz. Podczas rozmowy ze mną stwierdził bez ogródek, że albo zapłacimy mu 200 euro, albo on nas przy pomocy uzbrojonych kolegów wysadzi z pociągu. Nie miałem zamiaru płacić mu takiego haraczu, a tym bardziej opuszczać z resztą ekipy pociągu, by następnie tułać się po tym nie małym skrawku Rosji w celu załatwiania formalności, więc negocjacje trwały i trwały. W końcu 50 euro za całą naszą czwórkę rozwiązało problem nieważności naszych wiz. Już bez większych przygód przejechaliśmy znów całą Ukrainę, wykorzystując kolejny kilkugodzinny postój w Dniepropietrowsku na małą wycieczkę nad ogromny Dniepr. Po dotarciu 16 lipca o 8.20 do Lwowa przesiedliśmy się za 50 hrywien od osoby do autobusu jadącego do Przemyśla. Po blisko dwóch tygodniach podróży na Kaukaz powróciliśmy do rodzinnego miasta, gdzie na zdobywców i prawie zdobywców najwyższego szczytu Europy czekała już delegacja naszego Klubu.

Dariusz „Harnaś” Hop

Sponsorem wyprawy „Elbrus 2008” było TYSKIE.

Pomogły nam także firmy: Bergson, Hannah, Brubeck, Sklep Azymut w Przemyślu, Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji, Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej, Przedsiębiorstwo Gospodarki Mieszkaniowej w Przemyślu oraz Pracownia Fajek Henryk Worobiec.

zobacz inne wyprawy ::..