Relacja z wyprawy „URAL SUBPOLARNY HADYKÓWKA 2009” Klubu Górskiego PTTK „Karpaty” w Przemyślu.

Po zdobyciu w ubiegłym roku najwyższego szczytu górującego nad tą częścią świata Kaukazu, zastanawiałem się gdzie zorganizować następną, daleką wyprawę naszego Klubu. Mój wybór padł na Ural, o którym myślałem już wcześniej wędrując wiele razy palcem po mapie świata. Góry to co prawda znacznie niższe od Kaukazu, ale bardziej od niego rozległe i trudniej dostępne. Podobnie jak Kaukaz, Ural wyznacza naturalną granicę pomiędzy Europą i Azją. To olbrzymie pasmo rozciąga się na długości ponad dwóch tysięcy kilometrów pomiędzy arktycznym Morzem Karskim na północy, a stepami Kazachstanu na południu. Szerokość Uralu wacha się od 400 do 800 km. To bardzo stare góry, wypiętrzone około 300 milionów lat temu, po zderzeniu płyty zachodniosyberyjskiej z płytą wschodniobałtycką. Ural jest więc pamiątką po powstaniu kontynentu euroazjatyckiego. Góry te oddzielają nie tylko Europę od Azji, ale także dwie wielkie niziny: Wschodnioeuropejską od Zachodniosyberyjskiej. Geograficznie Ural dzieli się na pięć części: Południowy, Środkowy, Północny, Subpolarny i Polarny. Mój wybór padł na Ural Subpolarny, gdyż to tam właśnie znajduje się najwyższy szczyt całego olbrzymiego pasma – góra Narodna (1895 m n.p.m.) (w literaturze i na niektórych mapach występują także nazwy Naroda i Narodnaja). To góry pełne bogactw naturalnych: od węgla kamiennego po kamienie szlachetne i złoto. Ale równocześnie są to góry trudnodostępne. W zasadzie nie prowadzą do nich żadne drogi, a dostępu bronią skutecznie szerokie rzeki, olbrzymie połacie tundry i bagien oraz, jak mieliśmy się wkrótce przekonać na własnej skórze, niezliczone ilości komarów, znacznie bardziej nachalnych od tych spotykanych nad Wisłą, czy Sanem.


Pożyteczne informacje jak najlepiej dotrzeć na Ural znalazłem w Internecie. Jak przed rokiem, załatwiłem wcześniej w Krakowie rosyjskie wizy, a także zarezerwowałem bilety z Moskwy do Inty.


Spotykamy się 14 lipca przed siedzibą naszego Oddziału PTTK. Oprócz mnie na Ural wyjeżdżają także: Piotr „Hucuł” Tadla, Zdzisław Binko i Stanisław Frydlewicz. Niektórych przed tą daleką podróżą przyszły pożegnać rodziny. Jest m.in. malutki Wiktor. Jego rodzice: Agnieszka i Tomek podwożą nas dwoma samochodami do pieszego przejścia granicznego w Medyce. Przekraczamy je szybko i sprawnie, bo po wprowadzeniu w życie nowych, zaostrzonych przepisów celnych prawie nie ma na nim „mrówek”. Ukraińskim pogranicznikom jak zwykle coś nie pasuje na wypełnianych przez nas na pamięć po raz kilkadziesiąt któryś kartkach imigracyjnych, ale niewiele się tym przejmujemy. Po chwili jesteśmy już na nowym przystanku autobusowym w Szeginiach, na którym jest nawet, o dziwo, rozkład. Kolejne dwa busy, które według niego powinny jechać do Lwowa, jadą jednak tylko po pobliskiej bazy. W końcu około 20 czasu ukraińskiego podjeżdża przedostatni w tym dniu bus. Udaje nam się zmieścić z naszymi wielkimi plecakami na samym tyle. Przez cały czas trzymamy je na kolanach, gdyż bus jest strasznie zatłoczony. Chociaż znamy doskonale realia podróży ukraińskimi środkami transportu, to jednak złości nas stojący przed nami tubylec, który cały czas zamyka małe okienko otwierane przez jadących z nami Polaków. Mijają lata, a strach przed powiewem świeżego powietrza jest niestety ciągle obecny i powszechny wśród pasażerów ukraińskich busów i autobusów. Po blisko dwóch godzinach jazdy w ścisku i zaduchu docieramy już o zmroku do Lwowa. Dwóch z nas zostaje na dworcu z plecakami, a pozostali idą jeszcze na zakupy. O bilety do Moskwy zadbałem już kilka tygodni wcześniej wybierając się po nie z Hucułem do Lwowa. Z Przemyśla to niecałe 100 kilometrów, więc żaden problem. Podczas zakupu biletów zdziwiliśmy się, że kasjerka nie żądała od nas jak zwykle okazania paszportów. Za bilet plackartnyj do Moskwy płacimy po 493 hrywny od osoby. Po północy idziemy do znanego nam sprzed roku „VIP zału” na pierwszym piętrze lwowskiego dworca. Za 10 hrywien za godzinę od osoby wylegujemy się na skórzanych sofach nie musząc się martwić, że kogoś zainteresują nasze bagaże. Po 3 budzi nas jak zwykle Staszek, który jest już gotowy do marszu na peron. Po krótkim oczekiwaniu pod dach imponującego dworca zajeżdża pociąg relacji Czerniowce – Moskwa, chociaż jego niektóre wagony wyruszyły do stolicy Rosji z innych miast.
 

O godzinie 4.20 ruszamy ze Lwowa. Przed nami 3 i pół tysiąca kilometrów po żelaznych drogach Ukrainy i Rosji, a dopiero później Ural. Jedziemy cały dzień w upale. Podczas jazdy z nudów „mierzymy” z Hucułem nasz pociąg. Przejście całego składu dosyć szybkim tempem zajęło nam ponad 12 minut. Mijamy Kijów zmierzając na północny wschód. Po 25 godzinach spędzonych w pociągu wysiadamy w Moskwie. Jesteśmy na Dworcu Kijowskim, na który przyjeżdżają pociągi z południowego zachodu dawnego imperium. Musimy dostać się stąd na położony po przeciwległej stronie Moskwy Dworzec Jarosławski, ale metro jeszcze nie kursuje, więc czekamy na jego otwarcie. Dworzec Kijowski jest ogromy. W samym tylko głównym holu zmieściłby się i cały nasz dworzec przemyski i nawet krakowski, a są to przecież najokazalsze tego typu budowle w tej części naszego kraju. Na moskiewskim Dworcu Kijowskim jest nawet prawosławna kaplica. W końcu o 6 rano stacja metra Kijewska zostaje otwarta więc stajemy w kolejce po bilety.


Moskiewskie metro jest atrakcją samą w sobie. Miałem okazję korzystać z metra w kilku europejskich stolicach, ale żadne z nich nie może się równać z moskiewskim. Składa się ono z 12 linii i ponad 170 zazwyczaj wielkich stacji. Te najsłynniejsze mają obowiązkowo socrealistyczny wystrój wnętrz. Ściany są wyłożone marmurami i ozdobione licznymi płaskorzeźbami i sztukateriami. Ogromnych żyrandoli i naturalnej wielkości rzeźb ludzi nie powstydziłby się niejeden okazały pałac. Oczywiście z płaskorzeźb, mozaik i malowideł przyglądali się nam co rusz Lenin i Stalin, a także oficjalnie niewymownie szczęśliwy lud pracujący miast i wsi. Warto wiedzieć, że ukryte głęboko pod ziemią stacje moskiewskiego metra służyły podczas II wojny światowej jako schrony przeciwlotnicze. Moskiewskie metro jest najbardziej wydajnym metrem na świecie, gdyż każdego dnia przewozi od 8 do 9 milionów pasażerów.
 

Po dotarciu na Dworzec Jarosławski (obok niego jest następny Kazański) idę do jednej z kas wymienić nasze załatwione jeszcze w Polsce elektroniczne bilety na papierowe. Stąd za kilkanaście godzin wyruszymy pociągiem na Ural. Celowo tak wybierałem pociągi abyśmy mieli czas na zwiedzenie Moskwy. W dworcowej przechowalni bagażu zostawiamy nasze plecaki i możemy już ruszyć na Moskwę.


Co można zobaczyć w największym mieście Europy w ciągu jednego dnia? My zdążyliśmy zaliczyć Plac Czerwony, zobaczyć przepiękny Sobór Wasyla Błogosławionego i przejść nad rzeką Moskwą do ogromnej cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Na sam Kreml i inne atrakcje nie starczyło już czasu.


Tak więc w myśl zasady odwiedź Moskwę, zanim Moskwa odwiedzi ciebie, wyruszamy na zwiedzanie najsłynniejszych miejsc i zabytków stolicy Rosji. Nauczony doświadczeniem zdobytym podczas moich wcześniejszych wyjazdów na wschód radzę nieco wcześniej współtowarzyszom podróży, aby pomimo upału założyli długie, a nie krótkie spodnie, ale mówią, że nie będą się przebierać. Jak chcecie… Jedziemy z Dworca Jarosławskiego metrem niemal do samego serca stolicy dawnego imperium. Pomimo jego rozpadu przed kilkunastoma laty sama Moskwa tylko zyskała, stając się jednym z najdroższych miast na świecie. Obok socrealistycznych, monumentalnych budowli wyrosły drapacze chmur z betonu, stali i szkła. Miejsce zwykłych sklepów zajęły ekskluzywne salony najbardziej znanych marek z całego świata i kluby odwiedzane przez posiadaczy kont pełnych milionów dolarów i euro. Takich milionerów jest tutaj więcej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Ale to aż rażące w oczy bogactwo kontrastuje tym wyraźniej ze skrajną biedą ludzi koczujących na przydworcowych trawnikach, miejskich skwerach i parkach. Ich rysy zdradzają, że nie są to tylko najbiedniejsi z biednych Rosjan, ale głównie przybysze z dawnych kaukaskich i południowych republik imperium. Moskwa to jednak przede wszystkim polityczna i duchowa stolica olbrzymiej Rosji. To miasto słynnych na całym świecie zabytków i wielkich gmachów, a także lśniących złotem kopuł cerkwi.


Przechodzimy obok remontowanego właśnie słynnego Teatru Wielkiego i dochodzimy do wybudowanego z czerwonej cegły gmachu Państwowego Muzeum Historycznego zamykającego jakby plac Czerwony. Tuż obok stoją odbudowane w latach 90-tych XX wieku: Brama Zmartwychwstania i Sobór Kazański, które zostały zniszczone w latach 30-tych przez komunistów. Długi na 400 i szeroki na 150 metrów plac Czerwony, czyli Krasnaja Płoszczad, nie zawdzięcza wcale swojej nazwy temu, że przylega do wysokich i rzeczywiście czerwonych XV-wiecznych murów Kremla, ani też wszechobecnej czerwieni w symbolach ZSRR, tylko staroruskiej nazwie, którą można przetłumaczyć jako „piękny plac”. Wchodząc na plac, który o tak wczesnej porze był prawie jeszcze wolny od turystów, rzeczywiście można było poczuć, że jest się w samym centrum olbrzymiego państwa.
 

Oczyma wyobraźni widziało się maszerujących tu w czerwcu 1945 roku czerwonoarmistów rzucających przed mauzoleum dwie setki zdobytych hitlerowskich sztandarów, a także słynne defilady w Dniu Zwycięstwa. Z jednej strony plac zamykają mury Kremla (przed nimi znajduje się mauzoleum Lenina oraz groby innych bolszewickich i komunistycznych dygnitarzy), a z drugiej Główny Dom Towarowy, czyli słynny GUM. Naprzeciw wspomnianego wcześniej gmachu muzeum stoi jeden z najbardziej charakterystycznych symboli Moskwy, Sobór Pokrowski znany bardziej jako Sobór Wasyla Błogosławionego.

Najpierw jednak szukamy zwykłego sklepu spożywczego, który znajdujemy za gmachem muzeum, na lewo od pomnika marszałka Żukowa, tuż przy imponujących fontannach i kaskadach wodnych. Pełno w nich naturalnej wielkości figur znanych z rosyjskich bajek i baśni. Niedługo potem dostrzegamy z zajętej w pobliżu ławki żołnierzy maszerujących do znajdującego się pod samymi murami Kremla miejsca, które jest dla Rosjan odpowiednikiem naszego Grobu Nieznanego Żołnierza. Pomimo, że idą bardzo szybko, podnosząc nogi wyżej niż pod kątem prostym i trzymając tylko w sobie wiadomy sposób karabiny w jednej dłoni, udaje mi się ich wyprzedzić i zrobić kilka zdjęć. Przed palącym się tam wiecznym płomieniem jestem świadkiem zmiany warty żołnierzy, którzy przypominają zaprogramowane cyborgi, a nie znanych mi z opowiadań mojego dziadka sołdatów. Ale to przecież elitarna, kremlowska gwardia, więc żołnierze nie pozwalają sobie nawet na chociażby najmniejszy grymas twarzy.

Napis na cokole informuje, że jest to miejsce poświęcone poległym w latach 1941-1945. A co z tymi czerwonoarmistami, którzy dwa lata wcześniej napadli na swojego zachodniego sąsiada?

Staszek nie ma ochoty na bliższe spotkanie z wodzem rewolucji, więc postanawiamy w trójkę wejść do mauzoleum Lenina, które jest czynne od 10 do 13. Najpierw jednak musimy odstać w ostatniej kolejce komunizmu ponad godzinę, bo na taki sam pomysł wpadły setki innych turystów z całego świata. Do mauzoleum nie można wejść od tak sobie. Najpierw trzeba przejść przez ustawione na placu bramki, a kontrola przy nich nie ustępuje wiele tej przed wejściem na pokład samolotu. Potem w całkowitej ciszy wchodzi się do środka. Mauzoleum, chociaż niewielkie, zostało tak pomyślane, aby odwiedzający je czuli respekt niczym w grobowcu faraona. Co kilka metrów stoją młodzi żołnierze, którzy pilnie obserwują każdego turystę. Idąc gęsiego, po dojściu do szklanego sarkofagu z mumią Lenina, nie wolno się ani na chwilę zatrzymać. Oczywiście nie ma mowy o zrobieniu we wnętrzu jakiegokolwiek zdjęcia. Pewnie nieprędko zostanie spełniona ostatnia wola Lenina i jego rodziny, która chciała go pochować na normalnym cmentarzu. Dalej, już na zewnątrz, idzie się wzdłuż muru Kremla, pod którym pogrzebano m.in. Stalina, Mołotowa i Breżniewa. Zapewne w obawie przed jakąś formą profanacji żołnierze nie pozwalają nikomu dojść do samych grobów, na których leżą świeże kwiaty. Oczywiście czerwone goździki. Po powrocie na plac Czerwony robimy sobie fotkę z niewielkim banerem sponsora przed mauzoleum. Staszek robi nam zdjęcia, później ja robię następne chłopakom i wiedzę kątem oka, że szybko podchodzi do mnie żołnierz. Niezrozumiały dla niego napis Hadykówka wzbudza jego niepokój, więc mówi do mnie po rosyjsku, że tu nie wolno robić zdjęć i żąda, abym skasował przy nim te już wykonane, bo inaczej skonfiskuje kartę w moim aparacie. Udaję, że nie rozumiem, o co mu chodzi, więc natychmiast przestawia się na angielski mówiąc głosem nie znoszącym sprzeciwu jedno słowo: Delate! Zdążyłem zrobić więcej zdjęć, więc kasuję przy nim dwa ostatnie i natychmiast przeskakuję na fotki, na których nie ma już mauzoleum. Rosjanin kiwa z zadowoleniem głową, ale jak mogą się przekonać wszyscy oglądający fotografie z wyprawy, udało mi się go przechytrzyć.

Spod mauzoleum idziemy do budowli, którą każdy automatycznie kojarzy z Moskwą. XVI-wieczny Sobór Pokrowski, nazywanego inaczej Soborem Wasyla Błogosławionego, wygląda niczym wyjęty z baśni.

Tak naprawdę świątynia składa się z 9 cerkwi dobudowywanych jedna po drugiej po kolejnym zwycięstwie nad Tatarami. Każda z 9 kopuł różni się od pozostałych kształtem i kolorem. Ponoć po zakończeniu budowy car Iwan Groźny kazał oślepić budowniczych, aby nigdy już nie wybudowali czegoś równie pięknego. Za 150 rubli od osoby możemy wejść do środka i zwiedzić niewielkie wnętrze świątyni. Przed wejściem do niej stoi pomnik kupca Minina i księcia Pożarskiego, którzy w 1612 roku stanęli na czele powstania zakończonego usunięciem z Moskwy Polaków.

Z placu Czerwonego schodzimy nad rzekę Moskwę, która ma tutaj szerokość naszej Wisły w Krakowie. Przechodzimy mostem na druga stronę rzeki i idziemy wzdłuż niej, podziwiając za Moskwą monumentalne gmachy i cerkwie za murami Kremla.

Wstępujemy jeszcze na obiad „pod nosem” obecnych carów Rosji i wchodzimy na kolejny most prowadzący wprost do Soboru Chrystusa Zbawiciela, największej na świecie świątyni rosyjskiego kościoła prawosławnego. Jeszcze kilkanaście lat temu stały tu tylko ogromne fundamenty tej świątyni. Jej budowę rozpoczęto jako wotum dziękczynne za zwycięstwo nad Napoleonem. Budowa przeciągnęła się do 1883 roku, ale wzniesiona świątynia przytłaczała swoim ogromem i bogactwem wnętrza. Z całej Rosji ściągnięto najlepsze materiały, a 30-metrową kopułę pokryto złotem. Najwspanialsza cerkiew Rosji została całkowicie rozebrana w latach 30-tych XX wieku na rozkaz Stalina. Odbudowano ją wiernie po upadku komunizmu i obecnie jest znowu najbardziej majestatyczną świątynią Rosji.

Może dlatego już przy samym wejściu do wielkiej cerkwi stojący tam mężczyzna, widząc mój aparat fotograficzny, ostrzega, że robienie zdjęć we wnętrzu jest zabronione. Zwraca także uwagę na moje okulary przeciwsłoneczne, które chwilę wcześniej przesunąłem na włosy. Mogę wejść, jeżeli je zdejmę, więc zdejmuję i wchodzę. Natomiast moi towarzysze podróży nie zostają wpuszczeni do środka bo… mają krótkie spodnie. A nie mówiłem? – To byłby brak szacunku dla świętego miejsca – mówi strzegący wejścia mężczyzna.

W wielu, nie tylko tych najsłynniejszych cerkwiach, które dotychczas odwiedziłem, jest nie do pomyślenia, aby mogli do nich wejść tak ubrani mężczyźni. Kobiety muszą mieć obowiązkowo chusty na głowie i długie spódnice. Panie ubrane w spodnie również nie mogą wejść do wielu świątyń i monasterów. Dlatego przy większości z nich, czy to w Moskwie, Kijowie lub innych znanych ośrodkach religijnych, można za niewielką opłatą kupić lub wypożyczyć chusty na głowę, lub przepasać się tkaniną zastępująca długą spódnicę. Tak więc ja oglądam imponujące wnętrze soboru, a moi koledzy czekają na zewnątrz.

Nie mamy już, niestety, czasu na zwiedzanie samego, potężnego Kremla, nie mówiąc o innych ciekawych miejscach, więc jeszcze tylko spacer kilkoma ulicami Moskwy i wracamy metrem na Dworzec Jarosławski.


Odbieramy z przechowalni nasze wielkie plecaki, wręczamy pani obsługującej nasz wagon (czyli prowadniczce) bilety, za które zapłaciliśmy po 1646 rubli, i zajmujemy cztery miejsca obok siebie w wagonie „plackartnym” pociągu relacji Moskwa – Workuta. Ze stolicy Rosji wyjeżdżamy 16 lipca o godz. 21.50. Przed nami kolejne 2 tysiące kilometrów, które pokonamy w ciągu 35 godzin podróży. W nocy mijamy położony nad olbrzymią Wołgą Jarosław. Dalej jedziemy cały dzień i następną noc przez Wołogdę, Konoszę, Wielsk, Kotłas, Mikuń i Uchtę. Cały czas na północny wschód, ale coraz bliżej Uralu. Im dalej od Moskwy, tym coraz mniej miast, miasteczek i wsi. Te, które widać za oknem, zdają się być coraz biedniejsze. To w zasadzie nawet nie wsie, ale rozrzucone z rzadka wśród olbrzymich połaci głównie brzozowych lasów, łąk i bagien osady składające się z niewielu, starych, drewnianych domów. Pojawiają się one nagle raz na kilkadziesiąt minut. Potem coraz rzadziej. Wszędzie jest płasko, a przez to monotonnie.


Pasażerowie ożywiają się, gdy pociąg zatrzymuje się co kilka godzin na stacji. Na peronie czekają już, jak to wszędzie na wschodzie, sprzedawcy wszystkiego zdatnego do jedzenia i picia. Podróżni kupują oferowane przez nich produkty na peronie, bo przecież okna się nie otwierają. Podróż dalekobieżnym pociągiem na terenie dawnego imperium wygląda w zasadzie tak samo, obojętnie czy jedziemy ze Lwowa na wschód, czy z oddalonego o blisko 10 tysięcy kilometrów Władywostoku na zachód. W wagonie „plackartnym”, czyli takim bez przedziałów, z miejscami do siedzenia w dzień, a w nocy do spania, podróżuje ponad 50 osób. Dla całego tego towarzystwa jest na ogół dostępna jedna toaleta (zamykana jednak podczas przejazdu przez tak zwane „sanitarne zony”) i jeden samowar z gorącą wodą. W całym wagonie otwierają się, a raczej tylko uchylają, średnio trzy okna. My mamy szczęście, ponieważ siedzimy przy jednym z nich. Wszystkim tym rządzi niepodzielnie odpowiadająca za wagon pani prowadniczka. Czasami są to dwie osoby. Po wyruszeniu pociągu w trasę rozdaje ona pościel, którą wszyscy zaczynają naciągać na wysłużone materace i poduszki. Potem zaczyna się przebieranie w dresy lub inną wygodną odzież. Jedni przebierają się bez skrępowania przy współpasażerach, inni w toalecie lub za zrobionymi z pościeli parawanikami. Potem zaczyna się jedzenie. Myliłby się jednak ktoś, kto sadziłby, że Ukraińcy lub Rosjanie wyciągają wówczas kanapki. Zaczyna się na ogół prawdziwe biesiadowanie. Na stolikach pojawiają się różnego rodzaju mięsa, przysmak ludzi wschodu – czyli niepierwszej świeżości suszone ryby, robione na miejscu sałatki warzywne, jajka i słoiki z tajemniczą zawartością.

Niektórzy pasażerowie popijają to wszystko wódką, spożywaną jednak na ogół nie z kieliszków, lecz za pomocą szklanek. W ciągu całego dnia powtarzają się na ogół trzy takie sesje, a pomiędzy nimi jest czas na sen, rozmowy, grę w karty, rozwiązywanie krzyżówek lub czytanie. Wszystko to w połączeniu z upałem i roztaczającymi się wokół zapachami daje niezapomniany aromat i poczucie radości z podróżowania kolejami dawnego imperium.

Im dalej na północny wschód tym bardziej zmienia się krajobraz za oknem. Można powiedzieć, że na bardziej syberyjski, chociaż to jeszcze nie Syberia. Brzozy ustępują miejsca bardzo mizernym świerkom i innym zaroślom. Zmienia się także pogoda na zdecydowanie bardziej deszczową. W nocy jesteśmy świadkami awantury, jaką robi prowadniczce jedna z pasażerek. Okazuje się, że nasz wagon jest może i pancerny, ale nie nieprzemakalny. Schowane pod siedzeniami bagaże stoją bowiem w wodzie, która w jakiś sposób spływa tam z dachu.


Linia kolejowa, którą teraz jedziemy, powstała za straszną cenę wielu tysięcy istnień ludzkich. Wybudowały ją ofiary stalinowskiego terroru po odkryciu w okolicach obecnej Workuty bogatych złóż węgla. Pracujący w skrajnie trudnych warunkach skazańcy ułożyli na tej nieludzkiej ziemi nie tylko tory, ale wybudowali także całe zagłębie węglowe. Wokół niego działały aż do końca lat 50-tych ubiegłego wieku łagry, w których więziono niewinnych ludzi, wśród nich także tysiące Polaków.


Ryszard Kapuściński w swoim genialnym „Imperium” opisuje to w taki sposób: „Workuta, obok Magadanu, stała się nazwą - symbolem, nazwą budzącą strach i przerażenie, miejscem upiornej i często bezpowrotnej zsyłki. Składał się na to terror NKWD panujący w łagrach, mordercza praca w kopalniach, głód, jaki dziesiątkował więźniów, i koszmarne, trudne do wytrzymania zimno. (…) Najwięcej ludzi ginęło przy budowie linii kolejowej, którą dziś wywozi się stąd węgiel do Archangielska, Murmańska i Petersburga. To przy jej budowie jedne z oficerów NKWD powiedział: Zabraknie podkładów? Nie szkodzi! Wy posłużycie jako podkłady! I tak właśnie było. Jest to linia kolejowa, wzdłuż której setkami kilometrów ciągnie się niewidoczny dziś dla gołego oka cmentarz”.

Do Inty docieramy planowo 18 lipca o godz. 9.17. Przejechaliśmy dotychczas ponad 3 tysiące kilometrów i nasze pociągi nie spóźniły się ani o minutę. Za kilka godzin nasz skład dotrze do Workuty. My jednak wysiadamy na skromnym dworcu kolejowym w Incie, ponieważ stąd najłatwiej jest dotrzeć do celu naszej podróży. Wydaje nam się, ale, jak mieliśmy się wkrótce przekonać, tylko nam się tak wydaje, że atakują nas komary. Jest pochmurno i chłodno, ale przecież jesteśmy pod Kołem Polarnym.


Myliłby się ktoś, kto sądziłby, że Inta w republice Komi to miasto w europejskim tego słowa znaczeniu. Po wyjściu z niewielkiego, odrapanego dworca widzimy dwa skromne, ale nienajgorzej zaopatrzone sklepy, a po drugiej stronie ulicy kilka typowych sowieckich niewielkich i szarych budynków. Wszystko to sprawia wrażenie wymarłego osiedla i pomiędzy przyjazdami pociągów tylko wokół sklepów toczy się jakieś życie. Przed jednym z nich stoi potężny, a jakże, Ural z paką do przewozu pasażerów. Rozmawiając z panią sklepową dowiaduję się, że jego właściciel trudni się przewozem takich jak my potencjalnych zdobywców gór o tej samej nazwie. Nie czekając nawet zbytnio na moją deklarację ściągnięcia go na dworzec, na widok reszty naszej ekipy pani od razu dzwoni po przedsiębiorczego Rosjanina. Kierowca przyjeżdża po kilkunastu minutach i proponuje zawiezienie nas tam gdzie chcemy jechać, czyli do osady Żełannyj zamieszkałej sezonowo przez pracowników kopalni kwarcu i czegoś tam jeszcze. Jednak zaproponowana przez niego cena ponad 20 tysięcy rubli za kurs wydaje nam się mocno przesadzona, więc dziękujemy tym bardziej, że jak to w Rosji, musimy się najpierw zarejestrować. Co chwilę tną nas komary z częstotliwością niespotykaną w Polsce, więc myślimy, że dotknęła nas opisywana przez tych, którzy tu dotarli przed nami, uralska plaga komarów, ale, jak się później przekonujemy, komary na razie tylko żartują…


Okazuje się, że właściwa Inta znajduje się kilkanaście kilometrów dalej, więc łapiemy na ulicy przed dworcem mocno sfatygowany autobus, którym jedziemy 20 minut za 25 rubli od osoby. Powiedzenie o księżycowym krajobrazie pasuje jak ulał do tego, co widzimy za oknami autobusu, pomimo, że w asfaltowo-żużlową drogę pełną dziur wdziera się także karłowata, jak dla nas roślinność. Z obu stron mijamy co pewien czas jakieś niedokończone konstrukcje, porzucone zakłady i ruiny budynków przemysłowych z wystającymi z nich kominami. Pomimo, że to pełnia lat jest jakoś tak szaro i nijako. W końcu dojeżdżamy do centrum Inty i muszę przyznać, że moje dotychczasowe kpiny z „miast” typu Stalowa Wola, czy też pobliskich miejskich „aglomeracji” regionu, z którego przyjechaliśmy, są chyba w tym momencie nie na miejscu. Ponoć 40-tysięczna Inta składa się w zasadzie z dwóch krzyżujących się ulic zabudowanych obskurnymi, niskimi blokowiskami z cegły, a także… piętowymi blokami z drewnianych bali. Pośrodku tego wszystkiego stoi, a jakże, poznany przez nas osobiście w Moskwie, Lenin spoglądający z cokołu pomnika. Inta powstała w tundrze niewiele ponad pół wieku temu i nie można do niej ponoć dojechać żadną drogą, bo taka po prostu nie istnieje. Skąd więc na ulicach samochody? Przyjechały tu tak jak wszystko i wszyscy koleją. Strasznie marna ta Inta, bank i kilka sklepów, wiec po wizycie w jednym z nich szukamy siedziby milicji w celu dokonania obowiązkowej rejestracji.


Nasze wejście z wielkimi plecakami do niewielkiej komendy nie może ujść uwadze znajdujących się tam osób, więc ubrany po cywilnemu mężczyzna pyta mnie od razu na korytarzu, czy może nam w jakiś sposób pomóc. Dziwne to pytanie jak na realia spotkań z rosyjską milicją, więc wyjaśniam mu, w jakim celu tu przybyliśmy. Zaraz potem pan, jak się okazuje milicjant, pyta mnie dwa razy, czy na pewno jesteśmy Polakami. Zaskoczony potwierdzam, że wszyscy jesteśmy nie tylko Polakami, ale też i polskimi obywatelami. Po tej deklaracji milicjant w bardzo uprzejmy sposób proponuje nam udanie się do hotelu w celu dokonania tam rejestracji. Idziemy więc do wskazanego hotelu, który okazuje się mieścić w jednym z obskurnych bloków przy ulicy Gorkiego 9, przy którym nasze polskie akademiki są niczym kurorty na lazurowym wybrzeżu. Tam, wyraźnie zdziwiona naszym przybyciem pani informuje nas zza zakratowanego okienka, że może nas zarejestrować, ale tylko pod warunkiem, że zapłacimy za pobyt w hotelu, a najlepiej żebyśmy zostali do poniedziałku. Nie przyjechaliśmy jednak do Inty na wczasy, więc pani z recepcji telefonuje do „naszego” milicjanta. W rozmowie z nim wyjaśniam jeszcze raz, że chodzi nam o góry, a nie o namiastkę cywilizacji pod Kołem Polarnym, więc po chwili maszerujemy zmęczeni jeszcze raz z hotelu do komendy. Trafiamy do pokoju zajmowanego przez „naszego” milicjanta i jego nadzwyczaj wytapicerowaną koleżankę. Wyjaśnia nam, że takie zjawisko jak turyści z Europy (myślałem, że jeszcze jesteśmy w Europie) zdarza się tu rzadko, więc powodowany troską odesłał nas od razu do hotelu. W czasie rozmowy wyjaśnia się także szczególne zainteresowanie pana milicjanta krajem naszego pochodzenia. Otóż pan nazywa się Walentin Gławackij, a jego przodkowie (Głowaccy) pochodzą ze znajdującej się obecnie w granicach Ukrainy Winnicy. Jego ojciec, pół Polak został skierowany jako geolog do pracy w okolicach Inty. Jesteśmy dla niego poniekąd na tym prawie końcu świata ziomalami, więc stara się nam pomóc jak tylko może. Pomimo jego wyjątkowej życzliwości formalności rejestracyjne trwają ponad godzinę, ale oprócz niezbędnych papierków (oficjalnie stroną przyjmującą nas jest park narodowy) zyskujemy coś bardziej cennego: dobrą radę. Otóż Walentin radzi nam, abyśmy pod żadnym względem nie próbowali, tak jak zakładaliśmy, iść pieszo te około 140 kilometrów w jedną stronę, gdyż to bardzo daleko i czeka nas nie tylko mordercza droga, ale także przecinająca ją rzeka Kożim, według jego słów nie do przejścia. Poza tym zbliża się sobotnie południe, koniec pracy wszystkich urzędów i instytucji włączając w to milicję, więc za wiele nie wskóramy. Musimy się zdecydować, czy tkwić bezczynnie w Incie dwa dni w hotelu, czy zbierać się i jechać jak się tylko da do serca Uralu. Trochę marudzimy, ale w końcu przystajemy na propozycję Walentina, który wykonuje jeszcze kilka telefonów do parku narodowego załatwiając nam transport nieco tańszy niż ten spod dworca aż do samej kopalni. Po pożegnaniu z Walentinem, już po godzinach jego pracy, wychodzimy z komendy szukając ukrytej wśród bloków i zarośli siedziby parku narodowego przy ulicy Dzierżyńskiego 27 A. Pracująca tam pani proponuje nam płatny, 10-dniowy wstęp do parku, ale mówię jej, że my tylko na Narodną, więc wystarczy nam mniej niż połowa tego czasu. Pani puka się w głowę twierdząc, że to niemożliwe, bo ponoć nigdy jeszcze nikt tego tak szybko nie zrobił, więc jednak lepiej, jak weźmiemy 10-dniowy pakiet. Po negocjacjach staje na najkrótszym z możliwych, 5-dniowym wstępie do parku za nieco ponad tysiąc rubli.


Po ostatnich zakupach i wymianie pieniędzy w banku widzimy oczekującego na nas przed siedzibą parku kierowcę kolejnego Urala , który na pytanie o prognozę pogody informuje nas nad wyraz dobitnymi słowami zrozumiałymi chyba przez większość Słowian, co się szykuje w najbliższych dniach. Ruszamy z Inty po godzinie 15 zajmując miejsca na trzech miękkich ławach zamontowanych wzdłuż ścian paki na platformie Urala. Po kilkunastu minutach jazdy, przed samym dworcem, auto się psuje i przez kolejną godzinę słyszymy tępe uderzenia młotkiem i innymi narzędziami zadawane Uralowi przez naszego kierowcę Piotra Iwanowicza Ipatowa i jego przyjaciela nazwanego przez nas później doktorem Biełowem. W końcu Ural poddaje się i ruszamy dalej. Tuż za miastem towarzyszy nam znowu księżycowy krajobraz. Po obu stronach zrujnowane, dawno opuszczone zakłady. Dalej zaczyna się las, ale nie taki w naszym rozumieniu tego słowa. Tutaj las to trochę przerośnięte krzaki i marne drzewa sięgające niewiele ponad kilka metrów od gruntu, który rozmarza tylko kilka miesięcy w roku. Przez większość roku tundrę pokrywa tylko śnieg i lód. Tylko przez krótki okres polarnego lata ustępują one zamieniając tundrę w bezkresne błota, jeziora i bagna.
Początkowo niedoceniamy gruntowej drogi, którą jedziemy. Pełnej wielkich dziur i olbrzymich kałuż, ale jednak drogi.

Później jest to już tylko droga przez mękę. Naszą trasę można w zasadzie określić jako wytyczony przez tundrę za pomocą spychacza zbiór wielkich dziur i wybojów, który mogą pokonać tylko naprawdę dobre terenowe auta, mijane przez nas pojazdy na gąsienicach i wszędobylskie Urale. Zamknięci w metalowej pace jednego z nich, wyposażonej w metalowy piec, nie mając się za bardzo czego przytrzymać, skaczemy na każdym wyboju obijając się niezliczoną ilość razy po ścianach i suficie. Co jakiś czas kierowca zatrzymuje auto sprawdzając, czy wszyscy żyją. Im dalej od Inty tym bardziej widać przez niewielkie okna paki Urala, że karłowaty las ustępuje miejsca krzakom i niskim zaroślom. I dłużej jedziemy, tym coraz mniej drzew, które w końcu giną w bezkresnym horyzoncie Uralu.

Zmęczeni kilkudniową podróżą próbujemy spać, ale bujając się w pace Urala nie ma na to szans.
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego stojącego na granicy Parku Narodowego Jugyd Wa (w języku Komi Czysta Woda), największego parku narodowego w Europie rozciągającego się z północy na południe na długości ponad 300 kilometrów. Punkt kontrolny składa się ze starego barakowozu wyposażonego w piecyk i prycze do spania oraz młodego pracownika, który sprawdza nasze pozwolenie na wjazd do parku.
 

Ruszamy dalej i po blisko 5 godzinach wyczerpującej jazdy dostrzegamy na horyzoncie olbrzymie pasmo Uralu, dzieli nas jednak od niego równie wielka i nieco pofałdowana równina. Po jakimś czasie dojeżdżamy do rzeki Kożim.

Ural wjeżdża w rwący nurt rzeki, który zakrywa niemałe przecież koła potężnego samochodu. Przyznajemy rację Walentinowi. Rzeka nie do przejścia, przynajmniej przy tym, przecież na pewno nie najwyższym stanie wody. Samochód zatrzymuje się na kamiennej wyspie na środku rzeki.

Kierowca i jego towarzysz częstują nas kawą i herbatą pocieszając, że to już połowa drogi. Ruszamy dalej jadąc wyboistą drogą, walcząc cały czas ze zmęczeniem i wdzierającymi się przez okna komarami. Zauważamy, że nadal jest jasno chociaż zbliża się północ. Przejeżdżamy przez jeszcze jedną rzekę i Ural zatrzymuje się. W końcu pokonaliśmy nieco ponad 100 kilometrów drogi przez mękę docierając do osady przy kopalni. Zajęło nam to blisko 10 godzin… Kierowca i doktor Biełow zapraszają nas na jajecznicę z kiełbasą, którą smażą na patelni w pace Urala. Ukryci przed komarami w samochodzie dostrzegamy, że za oknami trochę się ściemniło, ale tylko na jakieś 2-3 godziny. Rozbijamy namiot nad, jak nam się wydaje, jeziorem, i gdy już znów robi się jasno, żegnamy się z sympatycznymi Rosjanami. Pytają, czy i kiedy po nas przyjechać, ale nie możemy się umówić, bo przecież nie wiemy, czy i kiedy Narodna okaże się łaskawa i pozwoli nam się zdobyć.

Solidnie już zmęczeni całą tą podróżą pakujemy się do namiotu zamykając szybko i szczelnie wszystkie zamki. Pomimo tego komary i tak są już w środku. Wykorzystujemy prezent zostawiony nam przez Rosjan. To jakaś zwinięta w spiralę substancja, którą należy zapalić tak jak popularne kadzidełko. Doktor Biełow poradził nam, aby okadzić nią wnętrze namiotu, ale tylko przez kilka minut, bo po dłuższym kadzeniu można się już nie obudzić. Stosujemy się do jego rady i brzęczenie faktycznie ustaje. Zasypiamy gdzieś nad ranem, ale i tak wszystko nam jedno, bo przecież cały czas jest jasno. Wstajemy po kilku godzinach i rozglądamy się po okolicy. Okazuje się, że domniemane jezioro jest w rzeczywistości naturalnym rozlewiskiem spływającej z gór rzeki o nazwie Bałbanju. Po obu stronach doliny widzimy pozbawione roślinności góry wznoszące się na oko ponad tysiąc metrów i pokryte miejscami dużymi płatami śniegu.

Nieco dalej od brzegu rzeki widzimy mizerną osadę składającą się z około 20 drewnianych domów. To baza mieszkalna kopalni Żełannyj, której szyby górnicze znajdują się wyżej, na stromym stoku góry. Góra jest upstrzona miejscami wielkimi, jasnymi hałdami urobku kopalni. Wspinający się na nią mozolnie jakiś wielki samochód wygląda stąd jak jakiś mikroskopijny pojazd.

Idę zasięgnąć języka do osady mijając po drodze całe połacie białego kwarcu. Część domów jest mocno sfatygowana i opuszczona. Rozmawiam z żoną nieobecnego kierownika, która na pytanie, kiedy może wyjechać stąd do Inty jakiś pojazd odpowiada, że jak dobrze pójdzie to za jakieś cztery, pięć dni, bo nad rzekę mają przyjechać wędkarze. Zastanawiam się na czym może polegać przyjemność wędkowania w towarzystwie plagi komarów, ale widać miejscowym to nie przeszkadza. Dowiaduję się jeszcze, że osada funkcjonuje tylko przez kilka miesięcy w roku, bo zimą nie dałoby się tu żyć.


Pakujemy namiot i plecaki wyruszając w długi marsz w górę doliny rzeki Bałbanju. Nie wiadomo jak długi, bo niestety nie udało nam się nigdzie zdobyć dokładnej mapy tego terenu, ale czeka nas nie mniej niż 20 kilometrów dźwigania plecaków z całym ekwipunkiem. Zgodnie z prognozą Piotra Iwanowicza pogoda wyraźnie się psuje. Jest pochmurno, a chmury trzymają się nisko nad sąsiednimi wierzchołkami. Nieustanne towarzystwo setek latających i brzęczących krwiopijców sprawia, że idziemy cały czas w moskitierach, zasłaniając szczelnie odzieżą tyle ciała ile się tylko da. Początkowo idziemy wyboistą, ale jednak drogą. Po jej obu stronach towarzyszą nam karłowate krzaki i dalej coraz bardziej postrzępione skały.

Trudno nie zauważyć, że nie najwyższe przecież pasmo Uralu to stare góry, gdyż w zasadzie wyglądają, jak usypane z niezliczonej ilości głazów i wielkich odłamków skalnych. Im dalej zagłębiamy się w dolinę, tym biegnąca nią płasko droga coraz częściej zanika w podmokłym terenie. Po którymś z kolei pokonanym strumieniu i potoku przestaję liczyć, która to już wodna przeszkoda za nami. Wiedzieliśmy prędzej, że będzie mokro, więc stosujemy różne techniki. Ja i Hucuł idziemy w trekingowych sandałach, a w tym terenie wydaje się to być najbardziej optymalne rozwiązanie. Staszek brnie przez potoki i błota w tradycyjnych, ale przez to stale mokrych butach górskich. Zdzichu zaskakuje nas wybierając model imperialny. Idzie w wysokich gumiakach, i trzeba przyznać, że w wielu miejscach było mu dzięki temu najłatwiej. Idziemy tak dźwigając przez kilka godzin ciężkie plecaki, dosłownie zapadając się w mokrych trawach i mchach, a na niektórych odcinkach dosłownie brnąc w błocie po łydki. Ślad drogi chwilami jest widoczny, chwilami trzeba iść na przełaj przez teren przypominający azjatyckie pola ryżowe. Jako pociecha towarzyszy nam kobierzec bajecznie kolorowych mchów i porostów.


Dochodzimy do skleconej z czego się tylko dało budy hodowców reniferów. Niestety, musieli pognać swoje stado w boczną dolinę, gdyż zamiast oczekiwanej siły pociągowej Świętego Mikołaja, przy budzie znajdujemy tylko jeden samotny róg. Mam nadzieję, że może zobaczymy je w drodze powrotnej. Zbliżając się do głównego grzbietu Uralu wypatrujemy Narodnej, ale tam gdzie powinna być są tylko złowieszcze, ołowiane, nisko zawieszone chmury. Na domiar złego zaczyna padać. Przez cały dzień spotykamy tylko samotnego Rosjanina, który tłumaczy nam jak iść żeby trafić we właściwą dolinkę i nie minąć naszej góry. Sam był m.in. na słynnej Manaradze. Prawdziwy hardcorowiec, mimo, że, jak Zdzichu, w gumiakach. Na pożegnanie daje nam swoją mapę, co bardzo ułatwia nam zadanie. Docierając do zakręcającej wyraźnie w prawo i zwężającej się doliny musimy przejść przez Bałbanju. Spływająca prosto z grzbietu licznymi potokami rzeka rozlewa się tu szeroko, ale wcale nie jest łatwo. Brniemy przez nią objuczeni plecakami, walcząc na każdym kroku z bystrym nurtem sięgającym chwilami powyżej kolan. Śliskie kamienie nie ułatwiają nam zadania, ale jakoś udaje nam się szczęśliwie nie zaliczyć lodowatej kąpieli. Zdzichu w jakiś sobie tylko wiadomy sposób skacze po oślizgłych kamieniach tak, że woda nie wlewa mu się do jego „trekingowych” gumiaków. Podchodzimy trochę wyżej i po pokonaniu jeszcze jednego bystrego i lodowatego potoku rozbijamy zmęczeni obóz na wysokości około 860 m n.p.m. Jutro czeka nas kilometr w pionie w zupełnie nieznanym terenie. Gotujemy wodę żeby zjeść coś ciepłego, ale nie ma tak łatwo. Albo jemy z komarami, albo w ogóle. Uralskie komary są jakby nieco dorodniejsze od tych znanych nam znad Wisły i Sanu, my określaliśmy je jako bardziej wypasione. I naprawdę są prawdziwą plagą. Jeżeli ktoś kiedyś prowadziłby badania, ile komarów może zmieścić się na jednym człowieku, to Ural były do tego wymarzonym miejscem. Zanim herbata albo zupka ostygła na tyle, aby dało się ją wypić, już pływał w niej niejeden komar. Podobnie z kanapkami. Czymkolwiek by się nie posmarowało kromki, komary były natychmiast gratisowym dodatkiem do jedzenia. Żartowaliśmy, że zawsze to trochę białka.
 

Noc była zimna, ale bardzo jasna. Nawet o północy można było bez trudu czytać w namiocie książkę.
Rano wychodzimy z namiotu i widzimy za doliną górę Karpińskiego pokrytą świeżym śniegiem. To dlatego było tak zimno. Nadal jest pochmurno, ale nie jest tak źle, żeby nie można było spróbować zaatakować Narodnej. Kto wie, czy jutro nie będzie jeszcze gorzej? Zostawiamy obóz i tym razem już w komplecie ubieramy targane tu buty wychodząc w kierunku południowym ku głównemu grzbietowi Uralu. Podchodzimy coraz wyżej, a krajobraz robi się zdecydowanie bardziej alpejski. Po prawej stronie mijamy jeziorko otoczone niemal pionowymi ścianami skalnego cyrku. Szukamy właściwej drogi, ale tu nie ma nawet ścieżki. Idąc wśród głazów docieramy do następnego cyrkowego jeziorka i kierując się mapą skręcamy w lewo.
 

Podchodzimy dolinką ku głównemu grzbietowi. Zanim jednak go osiągniemy, musimy przejść przez kilkusetmetrowe pole wiecznego śniegu. Moi towarzysze próbują je ominąć męcząc się wśród wielkich kamieni i głazów, ja idę obok nich przez zmrożony śnieg, a tak naprawdę lód żałując, że nie mam raków, ale nigdzie w Internecie nie natrafiłem na wskazówkę, że mogą się przydać na Uralu w środku lata. W końcu docieramy do naturalnej granicy Europy i Azji. Według mapy przed nami jest Narodna, ale widzimy tylko dolną część jej poszarpanej i budzącej respekt ściany. Reszta tonie w chmurach.

Mamy wejść na górę, której nawet nie widzimy. Mocno wieje i krajobraz prawie księżycowy, ale jest także i dobra strona tego wszystkiego: nie ma komarów! Jakby na złość nam, w dole, po azjatyckiej części grzbietu lśni mieniąc się w słońcu kolorami jezioro Gołuboje, a za nim bezkresne, niższe grzbiety Uralu.

Podchodzimy coraz wyżej docierając w końcu do, jak nam się tylko wydaje, usłanego wielkimi kamieniami i głazami wielkiego wierzchołka. Góra robi się naprawdę trudna. Idziemy, a chwilami naprawdę wspinamy się, jak się tylko da, lawirując wśród głazów, niekiedy wielkości samochodów. Sytuację utrudnia fakt, że kamienie są bardzo śliskie, jest mokro i tak naprawdę idziemy na czuja nie wiedząc, czy za chwilę nie zatrzyma nas przepaść albo inna naturalna przeszkoda. Pokonujemy na przemian pola kamieni i wiecznego śniegu. W końcu wchodzimy w chmury. Im wyżej, tym gorzej. Widoczność spada do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Dochodzimy do stromego pola niestabilnych kamieni pokrytych świeżym śniegiem. Jest jeszcze bardziej ślisko, a po prawej stronie, kilka metrów od nas, towarzyszy nam kilkusetmetrowa przepaść. Podchodzimy coraz węższym grzbietem.

Wydaje nam się, że to już szczyt, szukamy go we mgle i chmurach, ale gdzie tam. Mapa podpowiada, że powinien być gdzieś po lewej stronie. Grzbiet obniża się w tym kierunku i schodzimy na zaśnieżoną przełęcz, na której dostrzegamy drewniany krzyż. Stąd znowu pod górę. Znowu szukając wśród kamieni i głazów w miarę bezpiecznego przejścia. Idziemy po śliskich kamieniach i oblodzonych płatach śniegu, a tuż obok, po prawej stronie przepaść. Widoczność spada tak, że musimy się nawoływać żeby utrzymać bezpośredni kontakt. W końcu widzimy przed sobą metalową konstrukcję, a za nią następną. Wiemy już, że jesteśmy na najwyższym szczycie olbrzymiego pasma Uralu. Narodna wita nas 20 lipca o godz. 14.30 czasu moskiewskiego przejmującym, porywistym wiatrem i przenikliwym zimnem. Znacznie trudniej tu wytrzymać, niż rok temu na położonym dokładnie 3746 metrów wyżej Elbrusie. Tam było na pewno znacznie zimniej, ale uralska wichura sprawia, że również tutaj zrobienie kilku zdjęć jest nie lada wyzwaniem. Na szczycie wraz z nami pojawiają się oczywiście flagi Polski i Przemyśla oraz baner Hadykówki.

Jest tam także przytargany przez kogoś wcześniej potężny metalowy miecz z tarczą, którym stojąc jedną nogą w Europie, a drugą w Azji pasuję wszystkich na zdobywców Uralu. Ze szczytu niestety nic nie widać. Już wiem, że nie zobaczę nie tylko słynnego widoku na bezkresny Ural, ale także obiektu westchnień lubujących się we wschodzie „górali”, pobliskiej, słynnej z urody postrzępionej Manaragi.


Naprawdę trudno tu wytrzymać, więc schodzimy. W wysokich górach, a także w niewysokich podczas złej pogody, większość wypadków zdarza się głównie podczas schodzenia. Zmęczenie robi swoje. Z najwyższego szczytu Uralu schodzimy z największym trudem. Jest nadal bardzo ślisko, więc myślę co bym zrobił, gdyby coś się stało. To nie są Tatry, ani Alpy, że w razie nieszczęścia można zadzwonić po pomoc. Tu nie ma żadnego zasięgu i człowiek jest zdany tylko na siebie i kolegów. W takich sytuacjach wyobraźnia pracuje. Gdyby coś… Jak w tak trudnych warunkach znieść poszkodowanego do doliny? Jak dalej nieść go cały następny dzień przez błota, rzeki i strumienie do osiedla przy kopalni, gdzie można by dopiero czekać na nadejście za jakiś czas transportu? I jeszcze ta droga przez mękę do Inty. Schodząc śmiejmy się, że w takich warunkach bardziej przydatny byłby zestaw „mały grabarz”. A w dolinie inny świat…Zmęczeni, ale szczęśliwi ze zdobycia Narodnej docieramy do obozu i spędzamy tu kolejną noc. Wszystko fajnie, ale znowu pojawiają się nasi krwiożerczy latający towarzysze. Rano zwijając obóz widzimy zbliżającą się z dołu dużą grupę turystów. W czasie rozmowy z ich szefem dowiaduję się, że to Rosjanie zaczynający właśnie dwutygodniowe tourne po Uralu. Tylko pozazdrościć czasu i wytrwałości.
Droga powrotna mija podobnie jak przedwczoraj. Spotykamy jeszcze następną odpoczywającą rosyjsko-ukraińską grupę turystów. Dalej jeszcze raz rzeka, dziesiątki potoków i strumieni, kilometry błota i, niestety, ani jednego renifera.
 

Na osłodę, albo też na złość nam, wychodzi słońce, a w jego świetle ukazuje się w całej okazałości po raz pierwszy Narodna. Ale musi być teraz stamtąd widok…

Dochodzimy do kopalni z zamiarem oczekiwania na jakikolwiek transport, bo 140-kilometrowy marsz przez ten koniec świata w towarzystwie komarów już dawno wyszedł nam z głowy. Zbliżając się do kopalni widzimy, jak po drugiej stronie rzeki jadą powoli dwa wielkie Urale. Jest dobrze. Obok kopalni próbujemy przejść przez Bałbanju.

Przez blisko godzinę próbujemy znaleźć ze Zdzichem jakiś bród, jakieś miejsce, gdzie dałoby się przekroczyć górską rzekę, ale nadaremnie. Prąd jest tu już tak silny, że nawet bez plecaków i z kijkami nie ma szans. Już kilka metrów od brzegu rwąca rzeka po prostu zwala z nóg. Idę po pomoc do osady. Udaje mi się uprosić jednego z kierowców, aby zjechał Uralem do rzeki. Czekając na niego wygrzebuję ze stoku góry dwa piękne kryształy górskie. Wkrótce potem pojawia się Ural, który przewozi nas na drugi brzeg. Pozostaje nam czekać na powrót widzianych przez nas wcześniej ciężarówek. Pierwsza z nich pojawia się po kilkudziesięciu minutach. Mamy szczęście, ale czy aby na pewno? Macham do kierowcy zatrzymując go, ale ten hamuje dopiero po chwili. Pytam, czy jedzie do Inty, a jeżeli tak, to za ile nas zabierze. Kierowca jest najzwyczajniej w świecie wczorajszy, a raczej świeżo dzisiejszy, ale mówi, że chętnie zabierze nas do Inty za 10 tysięcy rubli. Jego wyluzowanie sprawia, że udaje mi się jeszcze zbić cenę. Żeby mieć czyste sumienie pytam jeszcze kolegów, czy nie mają nic przeciwko temu, że znaną nam, tą trasą, będzie nas wiózł zdecydowanie mało trzeźwy kierowca. Zdzichu stwierdza nieco filozoficznie, że nie, bo przecież będzie uważał, gdyż wiezie nie tylko nas, ale także swoje dziecko. Rzeczywiście, w szoferce oprócz kierowcy jedzie także jego może dziewięcioletni syn. Zdzichu przezornie zajmuje jednak miejsce w szoferce, a my lądujemy znowu na siedzeniach w pace. Po drodze dosiada się jeszcze grupa dziewczyn z chłopakiem wracająca wraz ze sprzętem z górskiego spływu kajakowego. W pace Urala przezornie ubierają kaski ochronne. My nie mamy kasków, więc znów obijamy się po ścianach Urala.

Przez całą drogę, a tak naprawdę białą noc (po zachodzie słońca nasza gwiazda bardzo szybko ponownie pokazała się nad horyzontem) dziewczyny śpiewają na zmianę piękne rosyjskie pieśni. W pewnym momencie Ural zatrzymuje się, drzwi z tyłu otwierają się i ukazuje się w nich Zdzichu z pytaniem: czy dobrze jadę? Pomyśleliśmy, że żartuje, ale jednak nie żartował. Otóż okazało się, że wyraźnie już zmęczony i raczący się jeszcze piwkiem kierowca, zapytany przez Zdzicha, czy mógłby poprowadzić na Uralu Urala, zgodził się przekazując mu stery pojazdu, czyli wielką kierownicę. Potem Zdzichu nie mógł już dobudzić kierowcy, więc jechał dalej sam w towarzystwie jego syna, pierwszy raz w życiu Uralem aż pod sam dworzec w Incie. Tam, w końcu dobudzony kierowca nie mógł się nadziwić, jak znalazł się w tej namiastce imperialnej cywilizacji. W ten oto sposób wróciliśmy do Inty, a Zdzichu zasłużył sobie na ksywę „Ural”


W Incie udaliśmy się od razu do dworcowej kasy mając jeszcze szczęście kupić za jedyne 1961 rubli od osoby bilety na pociąg do Moskwy. Musieliśmy tylko na niego poczekać do 17.30 snując się po dworcu i tamtejszej restauracji przez jedyne 14 godzin. W towarzystwie komarów oczywiście. Pokonujemy kolejne dwa tysiące kilometrów po żelaznych drogach do stolicy Rosji . Podróż upływa spokojnie, może poza kilkoma wizytami u nas wielkiego i raczącego się szklankami po sąsiedzku ze swoimi kolegami jegomościa z tego samego wagonu, którego nazywamy generałem, i któremu muszę, niestety, odpowiadać nie raz w imieniu naszej wyprawy, całej Polski, Unii Europejskiej i w ogóle Zachodu na pytanie: dlaczego ciągle chcemy podbić Rosję? Tłumaczę mu, że skoro nie udało się to Napoleonowi i Hitlerowi, to tym bardziej my nie mamy takich zamiarów, zwłaszcza, że najwyższy szczyt olbrzymiej Federacji Rosyjskiej zdobyliśmy już przed rokiem i to nam na jakiś czas wystarczy.

Po ponad 35 godzinach spędzonych w tym pociągu jesteśmy nad ranem ponownie na Dworcu Jarosławskim w Moskwie. Nie udaje nam się tam kupić biletów na Ukrainę, więc jedziemy metrem na Dworzec Kijowski. Próbuję tam kupić bilety na bezpośredni pociąg do Lwowa, ale w tym dniu nie ma już na to szans. Chyba cudem udaje mi się jeszcze zdobyć cztery miejsca (po 1513 rubli od osoby) w innym pociągu do Kijowa. Mamy sporo czasu, a moi towarzysze podróży marudzą, że nie byli jeszcze na słynnym Arbacie, więc ich tam zabieram. Ta chyba najsłynniejsza ulica stolicy imperium (poza okolicami Kremla oczywiście) kontrastuje odnowionymi niedawno zabytkowymi kamienicami, których na szczęście nie zdążył zniszczyć Stalin, z unoszącymi się nad nimi bezdusznymi wieżowcami. Tuż obok zapełnionych rosyjską Cepelią dziesiątek nieprzyzwoicie drogich sklepów siedzą na chodnikach ludzie z tak zwanego marginesu, którzy nijak nie mieszczą się w świecie wielkiego stada nowobogackich moskiewskich milionerów. Ale może i dlatego nikt poza zachodnimi, i chyba nie tylko, turystami (i może trochę nami) nie zwraca tu uwagi na totalnie zmożonego chyba nie tylko samym snem tubylca, który odpoczywa sobie w najlepsze nie niepokojony przez nikogo wprost u stóp pomnika Puszkina.


O godzinie 14.47 nasz pociąg odjeżdża z moskiewskiego Dworca Kijowskiego. Tym razem jesteśmy rozrzuceni po całym wagonie. Pod wieczór przekraczamy nieco dziwaczną granicę rosyjsko-ukraińską. Od wyjścia rosyjskich pograniczników i celników mija bowiem kilka godzin jazdy, za nim wsiądą ich ukraińscy odpowiednicy. O godz. 3.04 jesteśmy planowo w Kijowie. Tu bez żadnych problemów kupujemy za jedyne 79 hrywien od osoby bilety na pociąg relacji Kijów – Lwów wyruszający ze stolicy Ukrainy o 4.21. Powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia pasuje jak ulał do naszej, i nie tylko naszej podróży. Jak już kiedyś wspominałem, z perspektywy Przemyśla wyjazd do Kijowa, czy Moskwy może się komuś wydawać nie lada podróżą. Jednak, gdy wraca się z Uralu, Moskwa jawi się niczym stara, dobra znajoma. Dobrze znany Kijów to już tak bardzo blisko domu, a Lwów… Nasz kochany Lwów to z takiej perspektywy (z całym szacunkiem dla Semper Fidelis i dawnej stolicy naszego województwa) prawie przedmieście Przemyśla. We Lwowie jesteśmy więc 25 lipca o godzinie 14.45. Pozostaje nam tylko aż za dobrze nam znana dwugodzinna podróż busem do granicy. W Szeginiach świętujemy skromnie jeszcze raz zdobycie Uralu i wieczorem, w 12 dniu wyprawy, jesteśmy w naszym Przemyślu.

Dariusz „Harnaś” Hop

Sponsorem wyprawy była HADYKÓWKA.

Pomogły także: Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji oraz Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w Przemyślu.
 

zobacz inne wyprawy ::..