Alpy Rodniańskie 2004
20 - 27. 08. 2004

 

Dzień pierwszy - 20. 08. 2004


Na naszą pierwszą wspólną wyprawę do Rumunii wyruszyliśmy w dziewięcioosobowym, tym razem wyłącznie męskim składzie. Wyjechaliśmy z Przemyśla o godz. 7.30 rumuńskim autobusem kursowym do Suczawy.

01. Fragment Rodnej. Fot. Dariusz Hop.jpgOprócz naszej dziewiątki podróżowali w nim także inni Polacy oraz, jak się później okazało, najważniejsze „na pokładzie” dwie Rumunki, nie licząc oczywiście dwóch rumuńskich kierowców. Do nich to właśnie należał cały wieziony w autobusie towar - setki kartonów plastikowych zniczy i tekturowych pudełek z tajemniczą zawartością. Towar wypełniał autobus po brzegi: cały bagażnik i tył autobusu, przestrzeń pod wszystkimi siedzeniami i półki nad naszymi głowami. Z trudem znaleźliśmy miejsce dla naszych plecaków. Rumuni byli wyraźnie w dobrych humorach i poważnieli tylko na krótko na widok polskich i ukraińskich celników. Tradycyjnie już spędziliśmy trzy godziny w Szeginiach oczekując na odprawę prowadzoną przez ukraińskich pograniczników wyraźnie w żółwim tempie.


2. Rodna. Ruiny XIII-wiecznej  bazyliki dominikanów. Fot. Dariusz Hop.jpgJechaliśmy cały dzień autobusem obciążonym do granic możliwości mijając na ogół zabiedzone wioski i miasteczka. W każdej z nich był czynny jakiś tam sklep (na ogół zaopatrzony nie gorzej niż w Polsce), rzucały się także w oczy świecące kopuły nowych cerkwi. Krótko przed zachodem słońca zatrzymaliśmy się w małej wiosce przy granicy ukraińsko-rumuńskiej. Kierowcy, Rumunki i mieszkańcy jednego z gospodarstw przez kilkadziesiąt minut wypakowywali znaczną część towaru. Do przejścia granicznego Porubne – Siret dojechaliśmy już o zmroku. Wszystkim pasażerom nakazano wysiąść z autobusu i przejść schodami w górę, a następnie w dół przez pawilon pamiętający czasy świetność ZSRR. Podobna procedura powtórzyła się jeszcze po rumuńskiej stronie granicy, ale przebiegła znacznie szybciej i w sympatyczniejszej atmosferze.


3. Przedmieścia Rodnej. Fot. Dariusz Hop.jpgPrzed godziną 22, po 14 godzinach jazdy i pokonaniu pół tysiąca kilometrów, dotarliśmy do Suczawy. Kierowca wysadził nas niedaleko tamtejszego dworca kolejowego. Dworzec wydał nam się strasznie zatłoczony i zdecydowanie mało przyjazny, więc postanowiliśmy czym prędzej sprawdzić połączenia w interesującym nas kierunku. Zupełnie odmienny od polskiego rozkład jazdy pociągów przysporzył nam tylko jeszcze więcej wątpliwości. Pozostała nam wizyta w dworcowej informacji. Próby porozumienia się z pracującą tam panią po angielsku, niemiecku i rosyjsku na niewiele się jednak zdały. Dopiero, gdy rozłożyłem rumuńską mapę z nazwą miasta Ilva Mica pani napisała nam na kartce godzinę odjazdu pociągu. Okazało się, że pociąg pośpieszny do Timiszoary właśnie wjechał na peron, więc nie było nawet czasu na myślenie o zakupie biletów. Trochę na migi, a trochę po angielsku dogadaliśmy się z konduktorką, że wpuści nas do pociągu, a za przejazd zapłacimy około 10 dolarów od osoby.


4. Opatrywanie Finlandii po bliskim spotkaniu z psami. Fot. Dariusz Hop.jpgOdpowiednik naszego „pośpiesznego” był strasznie zatłoczony i z trudem znaleźliśmy na korytarzu trochę miejsca dla nas i naszych plecaków. Mniej więcej po godzinie jazdy dotarła do nas konduktorka z dwoma kolegami w mundurach i wypisała bilety po 296 tysięcy lei. Przedział obok zajmowali cyganie. Konduktorka najpierw coś do nich mówiła, potem wykrzykiwała, ale cyganie udawali, że jej nie widzą i nie słyszą. Domyśliliśmy się, że chodziło jej o bilety. Dopiero, gdy otworzyła okno i wyrzuciła przez nie jedną z foliowych toreb, cyganie bez słowa wyszli z zaśmieconego przedziału. Konduktorka wskazała nam wolne miejsca. Byliśmy już trochę zmęczeni długą podróżą, więc z wdzięcznością je zajęliśmy. Przez kilkadziesiąt minut do naszego przedziału dobijał się dziwnie zachowujący się i gestykulujący człowiek, tak że o śnie nie było nawet mowy. Żartowaliśmy, że nie powinno nas to dziwić, przecież właśnie wjeżdżamy do Transylwanii.

 

Dzień drugi - 21. 08. 2004

 

5. Półdzikie psy spokojne tylko przy korycie. Fot. Dariusz Hop.jpgO 2.40 dotarliśmy do Ilva Mica. Na tamtejszym trochę zaniedbanym dworcu spędziliśmy półtorej godziny czekając na pociąg osobowy do Rodnej. Bilet na ten pociąg kosztował każdego z nas tylko 20 tysięcy lei. Do tego niewielkiego miasteczka wjechaliśmy w zupełnych ciemnościach, więc poczekaliśmy w malutkiej poczekali tamtejszego dworca kolejowego na wschód słońca. Budząca się ze snu Rodna wywarła na nas całkiem miłe wrażenie, ale my, po trwającej dobę podróży, myśleliśmy tylko o tym żeby się przynajmniej chwilę przespać. Dogodne ku temu miejsce znaleźliśmy tuż za Rodną obok drogi do Valea Vinului. Po krótkim odpoczynku nad rzeką Baia wyruszyliśmy przed południem na zwiedzanie Rodnej.


6. Pasterze obok stai. Fot. Dariusz Hop.jpgW miasteczku, od którego wzięło nazwę całe pasmo Alp Rodniańskich, obejrzeliśmy m.in. ruiny XIII-wiecznej bazyliki dominikańskiej oraz otwarty kościół. Po dokonaniu zakupów i wymienieniu pieniędzy wyruszyliśmy w kierunku położonej 8 km na północ osady Valea Vinului. Po drodze mijaliśmy archaiczne, wciąż zamieszkałe, malutkie chatki oraz bardzo ładnie zdobione stare, drewniane domy. Obok nas kobiety prały na asfalcie wzorzyste dywany, a z wielu mijanych przez nas domów wydobywały się z głośników dźwięki specyficznej mieszanki tradycyjnej muzyki południa z rumuńskim odpowiednikiem polskiego „disco-polo”. Całość nadawała temu miejscu bardzo „orientalny” klimat.


7. Widok znad stai. Fot. Dariusz Hop.jpgDroga do Valea Vinului biegła równolegle z bardzo zaśmieconą rzeką Baia. Nie przeszkadzało to jednak mijanym przez nas grupkom Rumunów, którzy rozbijali nad nią namioty szykując się do dłuższego biwaku. Mieliśmy okazję jeszcze wielokrotnie się przekonać, że miejscowa ludność wykorzystuje powszechnie rzeki, potoki i strumienie jako naturalne wysypiska śmieci. Jeszcze gorszy widok przedstawiają cygańskie slumsy nad rzekami, porozrzucane także na obrzeżach miast i wsi, brudne i śmierdzące, zbite z desek, blach i byle czego.


8. Schronisko na przełęczy Curatel. Fot. Dariusz Hop.jpgDzień zmierzał ku końcowi, więc po minięciu ostatnich zabudowań postanowiliśmy poszukać dogodnego miejsca do rozbicia namiotów. Jak się później okazało, miała nas tu spotkać pierwsza ciekawa przygoda. Poszukiwania kawałka płaskiego terenu na biwak rozpoczęliśmy z marnym skutkiem w dolinie potoku Rosu. W związku z tym postanowiliśmy we dwójkę z Hucułem poszukać dogodnego miejsca w sąsiedniej dolinie potoku Bailor. Pozostała siódemka miała poczekać na nasz powrót. Kilkadziesiąt metrów za ostatnim domem znaleźliśmy doskonałe, ogrodzone miejsce z altaną i dostępem do czystej wody. Mieszkańcy pobliskiego domu nie mieli nic przeciwko temu, abyśmy się tam zatrzymali na nocleg. Hucuł zajął się rozbijaniem namiotu, natomiast ja wróciłem po kolegów. Ze zdziwieniem zauważyłem, że zdążyli rozbić swoje namioty na wąskim skrawku kamienistej doliny, ale po drugiej stronie potoku niemal pod samym zboczem. Pomyślałem, że w razie burzy to miejsce nie będzie zbyt bezpieczne, ale skoro niektórzy uparli się, aby tam właśnie pozostać, to trudno. Moje przypuszczenia ziściły się szybciej niż mógłbym się spodziewać.

 

Dzień trzeci - 22. 08. 2004

 

9. W drodze na grań. Fot. Dariusz Hop.jpgPo północy obudziła nas potężne burza. Z nieba lały się strugi wody. Błyskawice rozświetlały ciemności tak często, że w środku nocy w naszym namiocie można było czytać gazetę. Grozę sytuacji potęgowały potężne grzmoty, zwielokrotniane przez echo odbijające się od stromych, górskich zboczy. Od razu pomyśleliśmy z Hucułem o kolegach, którzy rozbili się nad potokiem, w dodatku pod wielką, samotną jodłą. W tej sytuacji mogliśmy jednak tylko czekać na wschód słońca. Skoro świt ruszyłem w deszczu do doliny Rosu. Wchodząc do niej zauważyłem od razu, że trzymetrowej szerokości potok, który wczoraj można było przejść suchą stopą po kamieniach, zamienił się w szeroką, rwącą rzekę. Na szczęście pozostali uczestnicy naszej eskapady nie ucierpieli, chociaż Talib wylewał wodę z namiotu. Również śpiwory i plecaki były mokre. Jak nam później opowiadali, rozbici najbliżej potoku przenosili się w ciemnościach w pośpiechu byle dalej od wzbierającej rzeki.


10. Obóz nad jeziorkiem Lala Mica. Fot. Dariusz Hop.jpgRano pozostał jednak jeszcze problem przeprawy. Każdy bardzo ostrożnie brnął z ciężkim plecakiem w rwącej wodzie sięgającej powyżej kolan. Jeden nieostrożny krok groził kąpielą w brunatnych nurtach górskiej rzeki i zaliczeniem niezłego spływu. Scena przypominała trochę znane z filmów i zdjęć przeprawy wysokogórskich wypraw. Wszystkim udało się przedostać bezpiecznie na drugi brzeg, chociaż Zdzichu o mało co nie stracił drogocennego obuwia. Przerzucany przez niego but nie doleciał na drugi brzeg wpadając z impetem do wody, która natychmiast porwała go w dół. Na szczęście stałem nieco niżej i na tyle blisko, aby w ostatniej chwili go wyłowić. Zdzichu był szczerze wdzięczny, gdyż perspektywa przejścia granią Alp Rodniańskich w klapkach mało mu odpowiadała.

11. Alpy Rodniańskie. Fot. Dariusz Hop.jpgKilka następnych godzin spędziliśmy na prowizorycznym suszeniu przemoczonego ekwipunku. Przed wyjściem w góry powstrzymywał nas ciągle padający deszcz. Po południu pogoda polepszyła się na tyle, że mogliśmy w końcu wyruszyć na zaplanowaną kilka miesięcy wcześniej trasę, oznaczoną w tym miejscu biało czerwonym trójkątami. Asfaltową drogą dotarliśmy najpierw do nieczynnej od 1998 roku kopalni rud polimetalicznych. Za nią przeszliśmy przez skalisty Stramtoarea Dracului czyli „Diabelski Przesmyk”. Dalej wzdłuż licznych zakosów leśnej drogi pięliśmy się stromo pod górę. Gdy już wychodziliśmy z lasu znów dopadła nas ulewa. Skierowaliśmy się w stronę rozległej polany z pasterską stają.


12. Alpy Rodniańskie. Fot. Dariusz Hop.jpgGdy już do niej dochodziliśmy nagle, jak z podziemi, pojawiło się wokół nas stado kilkunastu agresywnych psów wielkości wilków. Próbowaliśmy je przeganiać, ale i tak jeden z nich zdołał dosięgnąć łydki Finlandii. Niewiadomo, jak skończyłaby się nasza przygoda, gdyby nie dwaj pasterze, którzy słysząc ujadanie psów ruszyli nam na pomoc. Jak nam później wyjaśnili, karmione przez nich półdzikie psy bronią ich owiec przed niedźwiedziami. W prymitywnej stai przeczekaliśmy razem z pasterzami i pomagającym im chłopcem największy deszcz delektując się serem smakującym tak samo, jak ten, którym dwa lata wcześniej częstowali nas pasterze w Czarnohorze. Po raz kolejny okazało się, że wskazówki dr Mieczysława Orłowicza sprzed blisko stu lat, który w swoim przewodniku po Alpach Rodniańskich ostrzegał turystów przed watahami psów, są czasami cenniejsze od porad zawartych we współczesnych przewodnikach.


13. Świt nad jeziorkiem Lala Mica. Fot. Dariusz Hop.jpgLedwo widoczna ścieżka zatoczyła w tym miejscu łuk kierując nas wprost na grzbiet, który osiągnęliśmy po 2,5 godzinach od opuszczenia Valea Vinului. Po przejściu 6 km i „zaliczeniu” 800 metrów podejścia dotarliśmy na jedno z bocznych ramion głównej grani Alp Rodniańskich. Zastaliśmy tam sfatygowany metalowy kierunkowskaz informujący, że kierując się za biało-niebieskimi kółkami można wejść w 3 godziny na Ineul, a po 4 zejść w przeciwnym kierunku do Rodnej. Pomimo chmur przysłaniających okoliczne szczyty mogliśmy nareszcie podziwiać pierwsze górskie widoki, które były tylko preludium do tego, co mieliśmy zobaczyć w kolejnych dniach.


14. Na szczycie Ineul 2279 m n.p.m. Fot. Dariusz Hop.jpg
 

Prawie na samej grani, na wysokości 1485 m n.p.m., w miejscu nazywanym przełęczą Curatel ulokowało się schronisko. Nie był to jednak budynek, do jakich są przyzwyczajeni turyści w polskich górach. Pozbawiona gospodarza drewniana chatka przypominała raczej prymitywne drewniane schrony służące pierwszym polskim turystom w Tatrach i całych Karpatach Zachodnich i Wschodnich na przełomie XIX i XX wieku. Na parterze mieściły się dwa pomieszczenia z podestem do spania dla kilku osób, drewnianym stołem, ławką oraz paleniskiem zakończonym kamiennym kominem. Ilość znajdujących się w nim śmieci wskazywała na to, że od dawna nie rozpalono w nim ognia. Na poddaszu zmieściły się dwa pokoiki, w których mogło przenocować kolejnych kilka osób.

15. Widok na Ineut 2222 m n.p.m. Fot. Dariusz Hop.jpgW pobliżu schroniska znaleźliśmy także wydajne źródło. Teoretycznie w okresie letnim pełnią tam dyżury ratownicy Salvamontu (odpowiednika naszego GOPR-u). My jednak nie zastaliśmy tam żadnego rumuńskiego ratownika. Spotkaliśmy za to grupę Czechów oraz bardzo odważną Niemkę, która samotnie przemierzyła główną grań. Cały czas towarzyszyły nam także duże i wyraźnie wychudzone psy pasterskie, jednak znacznie spokojniejsze od tych, które zaatakowały nas przy stai. Ich zachowanie wskazywało na to, że do perfekcji opanowały sztukę wyłudzania jedzenia od nocujących w schronisku turystów.


16. Na grani Alp Rodniańskich. Fot. Dariusz Hop.jpgPrzed schroniskiem miało jeszcze miejsce zabawne wydarzenie. Trochę dla zabawy zaśpiewaliśmy stojąc na baczność bardzo, bardzo nieoficjalny hymn naszego klubu. Przechodzący wtedy obok nas Czesi, widząc powiewającą ze schroniska zabraną przez nas z kraju flagę i sądząc zapewne, że śpiewamy polski hymn, również przystanęli wyprostowani. Parskając śmiechem dokończyliśmy jednak naszą pieśń. Większość ekipy rozlokowała się na pryczy i na podłodze chatki, natomiast ja, Hucuł i Staszek postanowiliśmy spędzić noc w namiocie rozbitym na samej grani obok schroniska. Przed północą zerwał się tak silny wiatr, że wydawało nam się, iż tylko nasz własny ciężar powstrzymuje namiot przed odfrunięciem w ciemną czeluść głębokiej doliny pod nami. Koledzy nocujący w schronisku opowiadali następnego dnia, że wydawało im się, iż szalejący wiatr lada chwila rozniesie drewnianą chatkę na strzępy. My natomiast mieliśmy wrażenie, że w namiocie oprócz nas jest jeszcze ktoś. Szarpanie cienkimi ściankami namiotu tłumaczyliśmy sobie jednak atakami szalejącej wichury.


Dzień czwarty - 23. 08. 2004

 

17. Alpy Rodniańskie Fot. Dariusz Hop.jpgOtwierając w półmroku namiot spostrzegłem w jego przedsionkiem w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów wpatrujące się we mnie oczy i białe kły. Na moje szczęście był to jednak tylko jeden z pasterskich psów, który nieproszony wślizgnął się do przedsionka namiotu i spędził w nim noc licząc zapewne także na darmową wyżerkę. Świt w przedzierających się przez chmury promieniach wschodzącego za górami słońca dawał nadzieję na ładną pogodę. Po śniadaniu w towarzystwie kilku nie opuszczających nas ani na krok psów wyruszyliśmy w kierunku głównej grani Alp Rodniańskich.

18. Widok na Ineul.jpgPoczątkowo podchodziliśmy ścieżką wzdłuż grzbietu podziwiając widoki, a nawet okazałą tęczę nad sąsiednim grzbietem, jednak wraz ze zdobywaniem wysokości pogoda coraz bardziej się psuła. Stając na skalistym wierzchołku Curatel (1851 m n.p.m.) mogliśmy sięgnąć wzrokiem nie dalej niż na dwadzieścia metrów. Gęsta mgła, mżawka i zimno nie napawały nas optymizmem. Po trzech godzinach podejścia dotarliśmy do przełęczy pod Ineulem, na której spostrzegliśmy biało-czerwone znaki głównego szlaku. Pomimo kiepskiej pogody postanowiliśmy zaatakować ukryty w chmurach szczyt, na który weszliśmy niespełna pół godziny później.

19. Grań Alp Rodniańskich.jpgIneul (2279 m n.p.m.) przywitał nas przenikliwym zimnem i zacinającym deszczem przechodzącym stopniowo w tnące twarz kryształki lodu. Pobyt na szczycie przy widoczności zaledwie kilku metrów skróciliśmy więc do minimum. Wróciliśmy z powrotem na przełęcz, na której musieliśmy się zastanowić co dalej. Planowaliśmy iść dalej główną granią, ale w takich warunkach, w zupełnie nieznanym terenie nie byłoby to zbyt mądre. Po krótkiej dyskusji, podczas której padały sprzeczne propozycje, zadecydowałem, że zejdziemy w przeciwnym kierunku nad jeziorko Lala Mica. Na nasze szczęście, gdy zeszliśmy poniżej przełęczy Ineutului położonej pomiędzy Ineulem a szczytem Ineut, widoczność poprawiła się na tyle, że dostrzegliśmy ukrytą w kotle taflę jeziorka. Zbliżając się do niego zauważyliśmy pod skałą dwa namioty. Biwakowało w nich kilkoro Rumunów, którzy jednak, jak się później okazało, w przeciwieństwie do nas niebyli zainteresowani błąkaniem się po szczytowych partiach gór.


20. Alpy Rodniańskie.jpgRozbiliśmy namioty kilkanaście metrów od jeziora Lala Mica na niezajętym jeszcze kawałku płaskiego terenu. Brak suchego opału (w skalistym terenie udało nam się wyciąć jedynie kilka krzaków kosówki) oraz wszechogarniająca wilgoć i zimno sprawiły, że rozpalenie jako takiego ogniska zajęło nam prawie dwie godziny. Mieliśmy w tym dniu za sobą 700 metrów podejścia w fatalnych warunkach atmosferycznych, więc myśleliśmy tylko o odpoczynku. Pod koniec dnia pogoda poprawiła się na tyle, że dwóch z nas pokusiło się jeszcze o zdobycie górujących nad nami szczytów. Gienek wszedł ponownie na Ineul, natomiast ja podziwiałem samotnie piękną panoramę z oświetlonego promieniami zachodzącego słońca szczytu Ineut (2222 m n. p. m.). W nocy, na wysokości prawie 2000 tysięcy metrów, i tak już niska temperatura spadła znacznie poniżej zera. Każdy z nas ubierał na siebie co tylko miał w plecaku. Otuleni w kilka warstw odzieży oraz śpiwory myśleliśmy tylko o tym, żeby dotrwać do rana.


Dzień piąty - 24. 08. 2004


21. Odpoczynek na grani Alp Rodniańskich. Fot. Dariusz Hop.jpgWidok, jaki ujrzeliśmy o świcie, wynagrodził nam wcześniejsze niewygody. Za taflą niewielkiego jeziora mieniły się kolorami wschodzącego słońca zalegające w dolinach mgły. Wszystko wokół nas było pokryte warstwą szronu. Mieliśmy przez to duże problemy z uruchomieniem naszej maszynki gazowej, której zawór po prostu zamarzł. Dzień zapowiadał się bardzo ładnie, więc w miarę szybko zwinęliśmy nasze obozowisko i ruszyliśmy w góry. Podchodziliśmy tą samą drogą przez przełęcz Ineutului na główną grań. Po czterdziestu minutach marszu weszliśmy ponownie na Ineul (2279 m n.p.m.) - drugi co do wysokości szczyt Alp Rodniańskich. Fantastyczne widoki ze szczytu urzekły nas tak bardzo, że spędziliśmy na nim prawie godzinę. Rozpoznawaliśmy m.in. oddalone, ale doskonale widoczne i przemierzone przez nas podczas wcześniejszych klubowych wypraw pasma Czarnohory i Gorganów, a także pasma gór Suhard, Gór Kelimeńskich, Obczyn Bukowińskich i Karpat Marmaroskich.


22. Alpy Rodniańskie. Fot. Dariusz Hop.jpgZe szczytu ruszyliśmy główną granią przypominającą nasze Tatry Zachodnie. Z jej południowej strony obniżały się łagodne, trawiaste stoki przechodzące stopniowo w boczne ramiona, natomiast od północy grań spadała w wielu miejscach ostro skalistymi urwiskami. W oddali widzieliśmy na grani pasterzy przeprowadzających swoje stada przez przełęcze. W Polsce na takiej wysokości to już raczej niespotykany widok. Przy bardzo dobrej pogodzie, chwilami było chyba ze trzydzieści stopni cieplej niż jeszcze kilka godzin wcześniej, zdobyliśmy kolejne szczyty: Coasta Neteda (2060 m n.p.m.) , Cisa (2036 m n.p.m.) i Omului (2134 m n.p.m.) Do tego ostatniego dotarliśmy po czterech godzinach od opuszczenia Ineula. Po drodze spotkaliśmy małe grupy rumuńsko, niemiecko i czeskojęzycznych turystów.


Podążając dalej wijącą się na północ, a później na zachód granią weszliśmy na Gargalau (2159 m n.p.m.), a następnie przez przełęcze na wysokości 1907 i 1882 m n.p.m. z małymi jeziorkami zdobyliśmy Galatului (2048 m n. p. m.) Cały czas towarzyszyła nam imponująca panorama. Schodząc z tej ostatniej góry spotkaliśmy grupę naszych rodaków, którzy szli w przeciwnym kierunku. Widzieliśmy stamtąd także doskonale cel naszej wędrówki – potężny masyw Pietrosula, a w odległej dolinie błyszczały w słońcu zabudowania Borszy.


23. Alpy Rodniańskie z Pietrosulem. Fot. Dariusz Hop.jpgTego dnia byliśmy już w drodze od prawie dziewięciu godzin, więc w okolicach przełęczy Laptelui zaczęliśmy się rozglądać za dogodnym miejsce na biwak. Czas był ku temu najwyższy, gdyż Talib zaczął zdradzać objawy niedyspozycji żołądkowej. Według węgierskiej mapy, która czasami okazywała się pomocna, miała stąd biec w dół oznakowana ścieżka prowadząca do jedynego w okolicy płaskiego kawałka terenu. Mimo dłuższych poszukiwań nie natrafiliśmy nawet na jej ślad, więc pozostało nam zejście bardzo stromym zboczem do upatrzonego z góry miejsca. Namioty rozbiliśmy poniżej grani na wysokości ok. 1800 m n.p.m., tuż przy wypływającym spod przełęczy strumyku. Już po zachodzie słońca usłyszeliśmy charakterystyczne dzwonki owiec, a chwilę później ujrzeliśmy całe ich stado poganiane z dołu przez pasterza i małego chłopca. Obaj sprawnie przepędzili owce przez przełęcz przechodząc na południową stronę grani. Jak się później okazało, w tym dniu przeszliśmy granią 16 km pokonując 900 metrów różnicy wzniesień. Noc spędzona pod granią była na szczęście mniej zimna od poprzedniej.

 

Dzień szósty - 25. 08. 2004

 

Kolejny wschód słońca dostarczył nam następnych niezapomnianych widoków. Rano okazało się, że Talib nadal cierpi, więc Kuba postanowił zejść z nim wzdłuż strumienia do cywilizacji w odległej dolinie. Warto w tym miejscu wspomnieć w kilku zdaniach o przygodzie, jaka ich spotkała. O ile zejście do ruin spalonego kilka lat wcześniej schroniska Puzdrele nie przysporzyło im większych trudności, to dalsza trasa obfitowała w niebezpieczne momenty. Ledwo widoczna ścieżka zawiodła ich do koryta strumienia, którym schodzili przedzierając się przez głazy i powalone drzewa. W pewnej chwili otoczyła ich wataha kilkunastu dużych, agresywnych psów. Próbowali je odganiać trzymanymi w rękach kijami, ale na niewiele się to zdało. Z naprawdę poważnej opresji wybawił ich pasterz, który słysząc ujadanie psów zbiegł z góry i sobie tylko znanym sposobem zdołał je odgonić. Po kilku godzinach, nieźle wystraszeni i zmęczeni dotarli do szosy prowadzącej do Borszy.


24. Na grani Alp Rodniańskich. Fot. Dariusz Hop.jpgTymczasem nasza siódemka, nieświadoma niebezpiecznej przygody Taliba i Kuby, wspięła się ponownie na główną grań. Szlak prowadził ścieżką trawersując doskonale widoczny skalisty wierzchołek Laptelui Mare. Po drugiej stronie wznosił się nad granią imponujący wierzchołek Puzdrelor, ale z żalem ominęliśmy oba szczyty obawiając się, że może nam nie starczyć czasu, aby przed zmrokiem dotrzeć do Borszy. Na krótkim odcinku szlak biegł przez niewielkie pole niskiej kosówki, która była jednak niczym w porównaniu z tym co spotykaliśmy na każdym kroku w Gorganach. Dzięki wspaniałej pogodzie cały czas podziwialiśmy pobliskie góry, jak i bardziej odległe pasma górskie. Ścieżka prowadziła nas dalej przez przełęcze, na których spotykaliśmy tym razem spokojne pasterskie psy, jak i stada pasących się owiec i koni. Po trzech godzinach marszu stanęliśmy na szczycie Repede (2074 m n.p.m.). Następnie skręcając na północ wspięliśmy się na wierzchołki: Cormaia (2033 m n.p.m.) i Obarsia Rebri (2052 m n.p.m.) Za nimi, na przełęcz Tarnita la Cruce, spotkaliśmy kolejne grupki rumuńskich i niemieckich turystów. Widzieliśmy stąd doskonale nasz cel – skalisty masyw Pietrosula.


25. Pietrosul 2303  m n.p.m. Fot. Dariusz Hop.jpgPodążając skalistą ścieżkę oznaczoną biało-niebieskimi paskami zaczęliśmy się wspinać na Rebrę. Na jej wyższy wierzchołek o wysokości 2268 m n.p.m. weszliśmy otoczeni ograniczającymi widoczność chmurami. Pomimo tego, chwilami widzieliśmy doskonale imponujący, postrzępiony masyw Pietrosula przypominający trochę Tatry Wysokie. Z Rebry zeszliśmy szlakiem wśród skał na przełęcz Curmatura Pietrosului oddzielającą ją od Pietrosula. Wspinając się na Pietrosul widzieliśmy coraz wyraźniej malutki budynek na samym szczycie. Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka zwróciliśmy uwagę na sprawiające wrażenie skorodowanych, a miejscami wyraźnie uszkodzone przez pioruny metalowe barierki odgradzające kamienny chodnik od krawędzi głębokich przepaści. Na najwyższym szczycie Alp Rodniańskich i całych Karpat Wschodnich Pietrosulu (2303 m n.p.m.), nazywanym także Pietrosem Rodniańskim, stanęliśmy po 7 godzinach od wyruszenia spod przełęczy Laptelui. Okazało się, że ten widziany przez nas z oddali budyneczek to niewielki kamienny, niestety częściowo zdewastowany schron. Po chwili zaroiło się przy nim od turystów mówiących w kilku językach. Także po polsku.


Na szczycie spędziliśmy kilkadziesiąt minut czekając na chwile, kiedy to wśród chmur pojawiała się imponująca panorama Alp Rodniańskich. W pewnym momencie zauważyliśmy nieczęsto spotykane zjawisko nazywane widmem Brockenu. Pojawiające się za nami promienie słońca sprawiały, że na powierzchni przesuwających się poniżej chmur zobaczyliśmy nasze podświetlone i nienaturalnie wielkie cienie. Wśród sporej grupy turystów górskich panuje od wielu lat przesąd, że ujrzenie widma Brockenu wróży w górach rychłe nieszczęście. Ponoć niebezpieczeństwo mija dopiero po ujrzeniu tego zjawiska po raz trzeci. Wtedy to, przeciwnie staje się ono zwiastunem pomyślności podczas górskich wędrówek.


26. Kamienny schron na Pietrosulu.jpgCzekało nas jeszcze zejście do Borszy i „zgubienie” na stosunkowo niedługim odcinku ponad 1600 metrów wysokości, więc z żalem rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Licznymi zakosami zeszliśmy do położonego ponad pół tysiąca metrów niżej pięknie położonego jeziorka Iezer. Schodząc na dno kotła polodowcowego zatrzymaliśmy się na chwilę przy krzyżu upamiętniającym lawinę, która pochłonęła tu życie węgierskich turystów. Wkrótce dotarliśmy do pierwszych od kilku dni zamieszkałych przez ludzi budynków stacji meteorologicznej. Schodząc dalej gruntową drogą łączącą stację z Borszą, coraz bardziej zmęczeni, traciliśmy wysokość zaliczając kolejne zakręty. Na wysokości około 1000 m n.p.m. pojawiły się pierwsze szałasy i drewniane budynki, ale nam wydawało się, że droga w dół dłuży się w nieskończoność. Z ulgą zatrzymaliśmy się więc na chwilę w pierwszym sklepie po drugiej stronie Alp Rodniańskich. Po pokonaniu w tym dniu 24-kilometrowej trasy, tysiąca metrów w pionie i 2 kilometrów w dół dotarliśmy do przedmieść Borszy, gdzie czekali na nas koledzy, którzy mieli już za sobą równie wyczerpującą trasę i niebezpieczne spotkanie z watahą psów.


Kuba i Talib dotarli do Borszy kilka godzin przed nami i postanowili rozejrzeć się za jakimś przyzwoitym noclegiem. Po sprawdzeniu kilku hoteli i pensjonatów, zaskoczeni wysokością cen za nocleg, postanowili poszukać dogodnego miejsca do rozbicia namiotów na terenie prywatnych posesji. Znaleźli je przed jednym z nowych domów w bocznej uliczce sprawiającej wrażenie zdecydowanie bardziej wiejskiej niż miejskiej. Właściciel domu chętnie zgodził się na rozbicie namiotów za dwa dolary od osoby.


27. Widok na Rebrę. Fot. Dariusz Hop.jpgOkazało się, że Borsza, niewielkie, ale bardzo ruchliwe miasto, jest popularna wśród zagranicznych turystów wypoczywających w pobliskim kompleksie narciarskim z wyciągiem krzesełkowym i szeregiem hoteli. Na ulicach Borszy trudno było nie zauważyć setek wypasionych samochodów z przeważnie włoskimi rejestracjami. Dowiedzieliśmy się później, że bardzo wielu młodych mieszkańców Borszy i okolic pracuje na czarno na Półwyspie Apenińskim. Zarobione tam pieniądze inwestują właśnie w samochody. Jednak coraz więcej mieszkańców Borszy widzi przyszłość w obsłudze turystów. Dowodem na to są nowe, duże domy, które mogą z powodzeniem pełnić rolę pensjonatów, wyrastające pomiędzy małymi, urokliwymi chatkami z drewna. Większość mieszkańców Borszy, z którymi rozmawialiśmy, deklarowała znajomość języków obcych. Jednak próby porozumienia się w jakimkolwiek innym języku poza rumuńskim kończyły się z reguły niepowodzeniem, co doskonale ilustruje następujące zdarzenie. Talib i Kuba postanowili skorzystać ze zdobyczy cywilizacji i weszli do kawiarenki internetowej przy głównej ulicy miasta. Obsługujący ją młody tubylec zapytany, czy mówi po angielsku lub niemiecku potwierdził zdecydowanie: Yes. Następne pytanie brzmiało: ile zapłacimy za godzinę dostępu do internetu? Rumun odpowiedział natychmiast: Yes. Na wszystkie inne pytania odpowiadał niezmiennie z uśmiechem: Yes.


W jednym z kilku niewielkich sklepów na „naszej” bocznej ulicy spotkaliśmy grupkę Polaków, tak samo jak my oczarowanych pięknem rumuńskich Karpat i samą Rumunią. Po rozbiciu namiotów na podwórku rozmawialiśmy z jego właścicielem trochę przy pomocy rąk, a trochę dziwną mieszaniną słów polskich i rumuńskich. Wieczorem gospodarz poinformował nas, że jedzie z całą rodziną na imprezę i że może wrócić nad ranem.


Dzień siódmy - 26. 08. 2004


28. Widok z Pietrosula. Fot. Dariusz Hop.jpgRano, niczym w reklamie, obudził nas aromat kawy. W namiocie pojawił się uśmiechnięty od ucha do ucha gospodarz z tacą pełną świeżo zaparzonej kawy. Nie miał także nic przeciwko temu, aby każdy z nas odświeżył się w łazience jego obszernego domu. Po tygodniu mycia się wyłącznie w lodowatych, górskich potokach nawet zwykła łazienka wydaje się być luksusem. W tym dniu zaplanowaliśmy zwiedzenie Borszy oraz sprawdzenie możliwości powrotu w kierunku Suczawy. Zabudowa Borszy ciągnie się w zasadzie wzdłuż głównej i ruchliwej ulicy. Miasto istnieje od XIV wieku, a wielu jego mieszkańców to potomkowie przybyłych tu w 1777 toku górników z Niemiec. My postanowiliśmy zwiedzić piękną drewnianą cerkiew z 1718 roku. Ten imponujący i trochę zasłonięty przez nową murowaną cerkiew zabytek zbudowano w stylu marmaroskim, zupełnie odmiennym od cerkwi spotykanych w „naszych” Karpatach. Kryta gontem cerkiew w Borszy, jak wiele innych zabytkowych świątyń prawosławnych w Rumunii, zwraca uwagę wysoką wieżą słupową. Żałowaliśmy, że była zamknięta i nie mogliśmy zwiedzić jej wnętrza.


Spacer po Borszy zakończyliśmy poszukiwaniami środka transportu, który mógłby nas zawieźć w kierunku jedynego w tej części Rumunii czynnego przejścia granicznego z Ukrainą. Okazało się, że cała tamtejsza komunikacja opiera się na niewielkich prywatnych busach. Po dłuższych negocjacjach w sprawie ceny i godziny odjazdu wybraliśmy jeden z busów należący do Rumuna o trochę demonicznym wyrazie twarzy i, jak się później okazało, równie diabelskim usposobieniu. Mając w perspektywie podróż przez górską przełęcz wybraliśmy ten samochód dlatego, że w odróżnieniu od pozostałych pojazdów w jego oponach było zdecydowanie więcej gumy niż wystających drutów. Umówiliśmy się, że za 2 i pół miliona lei zawiezie nas do Suczawy.


29. Cerkiew w Borszy. Fot. Dariusz Hop.jpgPożegnaliśmy się z gościnnym właścicielem podwórka, na którym wypadł nam ostatni nocleg na rumuńskiej ziemi i o godz. 15 wyjechaliśmy z Borszy. Tuż za miastem dosiadł się do nas wiekowy ksiądz i to chyba tylko dzięki jego modlitwom czytacie tę relację. Szybko zorientowaliśmy się, że nasz kierowca zdradza wyraźne objawy niewyspania. Perspektywa podróży stromą i pełną niebezpiecznych zakrętów górską drogą z zasypiającym kierowcą sprawiła, że siedząc z Kubą obok niego postanowiliśmy co chwilę kontrolować, czy, co mu się kilkakrotnie zdarzyło, nie zamyka oczu. Nasi nieświadomi zagrożenia koledzy drzemali z tyłu w najlepsze, tymczasem my, zamiast podziwiać przepiękne górskie widoki cały czas obserwowaliśmy Rumuna. Nie było nam do śmiechu, gdyż kierowca nie chciał się ani na moment zatrzymać, a droga biegła ciągle w górę ostrymi zakrętami bez najmniejszej choćby barierki, dosłownie na skraju przepaści. Na wysokości około 1400 metrów n.p.m., tuż przed przepięknie położoną przełęczą o swojsko brzmiącej nazwie Prislop, Rumun kierował samochodem już tylko jedną ręką. Drugą zajmowało mu piwo, które co chwilę popijał. Nie wiedzieć czemu w tym momencie przypominało mi się widziane dzień wcześnie ze szczytu Pietrosula ponoć zwiastujące nieszczęście widmo Brockenu. Tego było już za wiele i postanowiliśmy z Kubą przejąć kontrolę nad pojazdem, którym podróżowaliśmy. Ostra wymiana zdań z demonicznym Rumunem - ani my nie rozumieliśmy jego, ani on nas - wyraźnie otrzeźwiła kierowcę. Jego senność i piwo znikły, za to zaczął się popisywać karkołomnymi popisami na drodze. Widząc po raz pierwszy, jak przy dużej szybkości Rumun wyprzedza „na trzeciego” tuż przed nadjeżdżającym z przeciwka samochodem, Kuba wyszeptał tylko z niknącą nadzieją w głosie: Nie, on tego nie zrobi! Diabeł transylwański, jak go później nazwaliśmy, zrobił to jednak jeszcze kilkakrotnie, co było powodem następnych kłótni. Nasza cierpliwość skończyła się w momencie, gdy w trakcie jazdy kierowca puścił kierownicę i krzycząc: bani! bani! zaczął się domagać natychmiastowego wypłacenia większej kwoty od tej uzgodnionej w Borsie.


30. Borsza z Pietrosulem w tle.jpgJedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna i soczysta wiązanka przekleństw, jaką w tym momencie usłyszał od Kuby w niezrozumiałym dla siebie języku polskim, była tak dobitna, że do końca podróży w zasadzie już się do nas nie odzywał. Tak minęły nam trzy godziny długo niezapomnianej podróży, podczas której byliśmy w dodatku katowani rumuńskim odpowiednikiem disco-polo. Gdy szczęśliwie dotarliśmy do Suczawy, kierowca nie miał oczywiście pojęcia, jak trafić na dworzec autobusowy, jednak jakimś cudem dowiózł nas do celu. Na dworcu okazało się, że w tym dniu nie ma już żadnego połączenia w kierunku granicy. Przyłączył się tam do nas nasz rodak z Poznania, który również nie miał pomysłu na to, jak się wydostać z Suczawy. Po krótkich poszukiwaniach innego środka transportu, na placu sąsiadującym z dworcem udało nam się wsiąść do dwóch ukraińskich busów z zasłonkami w oknach jadących do Czerniowiec. Ich kierowcy, którzy zainkasowali od każdego z nas po 8 dolarów, zapewniali, że na pewno zdążymy na nocny autobus jadący z Czerniowiec do Lwowa.


Granicę przekroczyliśmy nawet sprawnie i przed godziną 22 byliśmy już w Czerniowcach. Gdy wysiedliśmy na zamkniętym na cztery spusty dworcu autobusowym okazało się, że w rozkładzie jazdy nie ma żadnego nocnego autobusu w kierunku Lwowa. Postanowiliśmy więc poszukać szczęścia na odległym dworcu kolejowym. Dojechaliśmy tam trolejbusem nr 3. Niestety, najbliższy pociąg do Lwowa odjeżdżał dopiero następnego dnia o godzinie 8 rano. Włóczenie się nocą po mieście u naszych wschodnich sąsiadów nie należy do najrozsądniejszych zajęć, więc pozostało nam przeczekanie do rana w zatłoczonej poczekali oraz na korytarzu okazałego i nawet zadbanego dworca w Czerniowcach.

 

Dzień ósmy - 27. 08. 2004

 

Około godziny 4 nad ranem napatoczył się właściciel busa, który zaoferował, że za 100 dolarów zawiezie całą naszą dziesiątkę aż do polskiej granicy. Mając w perspektywie następny dzień jazdy pociągiem do Lwowa, a potem busem do granicy przystaliśmy na tę propozycję. Kierowca dotrzymał słowa i sześć godzin później byliśmy już na granicy, zatrzymując się wcześniej na chwilę na tradycyjne zakupy w Mościskach. Granicę przekroczyliśmy jak zwykle przez przejście piesze w Medyce. Do Przemyśla dotarliśmy busem przed godziną 11. Po ośmiu dniach wyprawy w najwyższe góry Karpat Wschodnich byliśmy znowu w domu.


W wyprawie Alpy Rodniańskie 2004 uczestniczyli: Zdzisław Binko, Jakub Chabowski, Eugeniusz Chruścicki, Mariusz „Finlandia” Fin, Stanisław Frydlewicz, Dariusz „Harnaś” Hop, Leszek Koman, Robert „Talib” Manes i Piotr „Hucuł” Tadla.


Dariusz „Harnaś” Hop

 

zobacz inne wyprawy ::..