14
lipca o godz. 6.30 na placu przed dworcem autobusowym w Przemyślu
stawili się prawie wszyscy uczestnicy naszej ubiegłorocznej wyprawy w
Gorgany. Do przejścia pieszego w Medyce dojechaliśmy jak zwykle busem. W
pawilonie odpraw paszportowych byliśmy świadkami kłótni pomiędzy
polskimi i ukraińskimi „mrówkami”, czyli drobnymi przemytnikami. Jedni i
drudzy usiłowali się bezczelnie wcisnąć przed naszą grupę.
Po przekroczeniu granicy, przy budce z napisem ”Ukraina wita was”,
większość przemytników nadal rozpychała się łokciami, byleby tylko
dostać się do malutkiego pomieszczenia, w którym sprawdzano paszporty.
Przyglądali się temu bezczynnie wyraźnie znudzeni ukraińscy
pogranicznicy. Gdy już opuszczaliśmy teren przejścia zatrzymał nas
ukraiński milicjant i skierował do innej budki, w której sprzedawano
ukraińskie ubezpieczenie. Przed wyjazdem ubezpieczyliśmy się przezornie
w Przemyślu od następstw nieszczęśliwych wypadków i kosztów leczenia na
Ukrainie, więc niemieliśmy zamiaru płacić za ukraińskie ubezpieczenie,
które w razie nieszczęścia i tak na niewiele by się zdało. Mundurowi
byli jednak nieustępliwi i nie chcieli nas wypuścić z terenu przejścia
bez ubezpieczenia. Gdy powiedzieliśmy, że będziemy interweniowali u
polskiego konsula, jeden z Ukraińców powiedział wprost, że ma gdzieś
naszego konsula, a bez ubezpieczenia nas nie wypuszczą. Szkoda było
naszego czasu na bezowocne dyskusje, więc w końcu zapłaciliśmy łącznie
110 hrywien tego „haraczu”. Dopiero wówczas mogliśmy opuścić przejście.
Tuż za nim czekał na nas zamówiony wcześniej kierowca Wasyl, który przez
pięć godzin wiózł nas rozklekotanym busem aż do Osmołody.
Położoną
u podnóża Gorganów Osmołodę znaliśmy z naszej ubiegłorocznej wyprawy.
W ciągu roku, jaki upłynął od naszej poprzedniej wizyty, niewiele się
tam zmieniło.
Życie kilkudziesięciu stałych mieszkańców nadal koncentrowało się wokół
tartaku i trzech sklepów spełniających równocześnie funkcję barów.
Z Osmołody widzieliśmy doskonale zasnuty chmurami szczyt Grofy.
Postanowiliśmy nie tracić czasu i po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy w
stronę gór. Wasyl podwiózł nas jeszcze do wylotu doliny potoku Kotelec.
Ruszyliśmy stąd zniszczoną drogą gruntową, której towarzyszył szumiący
potok. Po drodze widzieliśmy całe zbocza gór zdewastowane przez
rabunkowy wyrąb lasów oraz imponujące pola „gorganu”. Rozjeżdżona droga
zamieniła się z czasem w wąską ścieżkę, która skręcała w lewo na kładkę.
Im wyżej podchodziliśmy, tym bardziej ścieżka stawała się stroma.
Wiedzieliśmy, że idziemy nieistniejącym od ponad pół wieku zielonym
szlakiem wyznakowanym przed wojną przez działaczy Polskiego Towarzystwa
Tatrzańskiego. Po 1,5 godziny marszu wąską w tym miejscu kotliną
wróciliśmy przez kolejną wątłą kładkę na jej prawy brzeg.
Zaraz za
kładką zaczęliśmy się wspinać stromą leśną ścieżką. Pół godziny później
byliśmy już na małej, ale niezwykle widokowej polance położonej nieco
poniżej Połoniny Płyśce. Postanowiliśmy rozbić nasze namioty w
sąsiedztwie zapuszczonej chatki drwali i pobliskiego źródełka.
Korzystając
z jako takiej pogody, czym prędzej wyszliśmy na lekko bez ciężkich
plecaków na grań. Mając doświadczenia z poprzedniego pobytu w Gorganach
ze zdziwieniem zauważyliśmy na niej nowe, typowo „polskie” znaki
czerwonego szlaku. Co więcej, biegł on wyraźną ścieżką wyrąbaną, a
raczej wyciętą piłami w kosówce. Wejście na pokryty niestabilnymi
kamieniami szczyt Grofy (1748 m n.p.m.) - najwyższy wierzchołek
rozległego pasma Popadii – zajęło nam pół godziny. Widok z Grofy zrobił
na nas duże wrażenie.
Nad nami kłębiły się ciemne chmury, a w dole nad Osmołodą świeciło piękne słońce. Po kilkunastu minutach pobytu na
szczycie całe niebo zasnuły ciemne chmury. Zaczął padać deszcz, więc
zeszliśmy do obozu. Przy ognisku cieszyliśmy się wspólnie, że już
pierwszego dnia mogliśmy zdobyć najwyższy szczyt naszej tegorocznej
wyprawy w Gorgany.
Dzień drugi – 15. 07. 2004
Drugi
dzień w Gorganach przywitał nas kiepską widocznością i przenikliwym
chłodem. Nic dziwnego, bo na wysokości 1420 m n.p.m. byliśmy w zasadzie
w chmurach, ale po cichu mieliśmy nadzieję, że w połowie lipca trafimy
na trochę bardziej sprzyjające warunki. Szybko zwinęliśmy namioty i
ponownie wyszliśmy na grań skręcając w kierunku przeciwnym niż
poprzedniego dnia. Najpierw przez niewielką Połoninę Płyśce, na której
niegdyś stało schronisko, później stromą ścieżką wyciętą w kosówce
wspinaliśmy się mozolnie na szczyt Parenkie.
W gęstej mgle widoczność spadła do zaledwie kilkunastu metrów, więc
musieliśmy bardzo uważać, aby nie zejść na boczną grań i nie zabłądzić.
Droga od obozu na usłany kamiennymi kopcami rozległy wierzchołek
Parenkie (1736 m n.p.m.) zajęła nam półtorej godziny. Nic nie
widzieliśmy ze szczytu, więc szybko zeszliśmy granią przez olbrzymie
pole kosówki (na nasze szczęście jacyś dobrzy ludzie przecięli wcześniej
wyraźną ścieżkę w kosodrzewinie) w kierunku głębokiej przełęczy pod Małą
Popadią, którą osiągnęliśmy po kolejnych 90 minutach marszu. Przed
szczytem Małej Popadii wiatr przegonił chmury i naszym oczom ukazał się
rozległy masyw Popadii oraz sąsiedniego Pietrosa. Widok z zarastającej
kosówką Małej Popadii (1598 m n.p.m.) zrobił na nas chyba jeszcze
większe wrażenie niż ten z Grofy.
Byliśmy już w drodze prawie od czterech godzin, ale świadomość
zbliżającego się z każdym krokiem wyrównania ubiegłorocznych rachunków z
Popadią dodawała nam sił. Po następnych 90 minutach ostrożnego podejścia
po niestabilnych głazach (na nasze szczęcie nie padało i nie było
ślisko) zdobyliśmy Popadię (1740 m n.p.m.).
Trudno
się nie zgodzić z Mieczysławem Orłowiczem, który w wydanym w 1919 roku
„Przewodniku po Galicji” pisał: „… nie widać stąd nigdzie kawałka
równiny, ani jednej osady ludzkiej, wzrok gubi się w morzu wierzchołków,
połonin, głazów, kosodrzewiny i czarnych górskich stoków porosłych
odwiecznym borem. Śmiało rzec można, że widok z Popadii nie ma sobie
równego w Karpatach”. Nic dodać, nic ująć. Warto jeszcze przytoczyć za
Orłowiczem, że pierwszym turystą, który wszedł na Popadię, był Wincenty
Pol. W 1840 roku dla torowania drogi przez kosodrzewinę zabrał on ze
sobą 10 hucułów z siekierami.
Oprócz panoramy, niezapomniane wrażenie wywiera tam również imponujący
polsko-czechosłowacki słupek graniczny nr 1 z 1923 roku z wyrytym
pięknym orłem. Na Popadii zaskakują także kamienne schrony i okopy z
czasów I wojny światowej.
Porywisty
wiatr zmusił nas w końcu do zejścia na przełęcz pomiędzy Popadią a
masywem Pietrosa, do której dotarliśmy po 40 minutach. Schodząc,
wypatrzyliśmy w morzu kosówki malutką polankę. Miejsca starczyło akurat
do rozbicia pięciu namiotów. Pomimo doskwierającego nieustannie deszczu
humory przy ognisku jak najbardziej nam dopisywały.
Dzień trzeci – 16. 07. 2004
Trzeci dzień wyprawy rozpoczęliśmy w deszczu i przy prawie zerowej
widoczności. Przez „naszą” przełęcz, położoną wyżej niż najwyższy szczyt
polskich Bieszczadów - Tarnica, przewalały się nieustannie deszczowe
chmury. Nie przyjechaliśmy tu jednak na wczasy, więc zwinęliśmy obóz i
wyruszyliśmy wzdłuż grani i dawnej granicy polsko-czechosłowackiej w
kierunku wierzchołka Koretwiny, z zamiarem zdobycia w tym dniu Pietrosa.
Po
półgodzinnym podejściu, wyrąbana w kosówce ścieżka nagle się skończyła!
Przez kilkadziesiąt minut szukaliśmy jakiejkolwiek, choćby najmniejszej
ścieżki na szczyt Pietrosa. Mając w pamięci ubiegłoroczne doświadczenia
z Popadii, z uporem maniaków próbowaliśmy przy pomocy maczet torować
sobie drogę przez ponad dwumetrowej wysokości gęste, zwarte pole
kosówki. Niestety, po kilkunastu minutach wycinania gałęzi posunęliśmy
się zaledwie o kilka metrów do przodu. Dalsza walka z grubymi i
splątanymi konarami kosówki nie miała w naszej sytuacji sensu. Również
próby obejścia kosówki gorganem nie dały żadnego rezultatu. Znaleźliśmy
kamienną ścieżkę, ale zdecydowanie nie prowadziła ona na Pietrosa.
Wiedzieliśmy już, że tak jak w ubiegłym roku nieudało nam się przedrzeć
przez kosówkę na Popadię, tak w tym roku nie zdołamy przedrzeć się przez
nią na Pietrosa. Dzikie góry i tym razem pokazały nam swoją potęgę i
wyższość.
W pobliżu natrafiliśmy bez trudu na ścieżkę prowadzącą w kierunku
głębokiej doliny. Jak się później okazało, była to ta sama ścieżka,
której z takim uporem szukaliśmy w poprzednim roku. W ciągu godziny
sprowadziła nas ona stromo przez las do położonej kilkaset metrów niżej
znanej nam już doliny potoku Pietros. Przy okazji rozwiązaliśmy
tajemnicę naszego ubiegłorocznego niepowodzenia. Okazało się, że jedyna
trasa na grań, którą rok wcześniej słusznie podążaliśmy, znikała nagle w
polu potężnego łopianu. Nie mogliśmy o tym wtedy wiedzieć, więc pięliśmy
się pod górę grzbietem tak długo, aż drogę zagrodziła nam skutecznie
znienawidzona kosówka.
Schodząc
dalej tą samą trasą, co w sierpniu 2003 roku, kilkadziesiąt razy
przekraczaliśmy wartki, górski potok. Poślizgnięcie się na bardzo
śliskich kamieniach groziło w najlepszym wypadku nieoczekiwaną kąpielą w
lodowatej wodzie. Uważając na każdy krok, przez półtorej godziny
przeskakiwaliśmy z kamienia na kamień. Nikt nie przejmował się
całkowicie przemoczonymi butami. Co ciekawe, z doliny zniknął napotkany
przez nas rok wcześniej pojazd, nazwany przez nas kosmicznym. Widać i
ten porzucony wysoko w dolinie potoku złom podzielił los górskiej
kolejki. Po kilkunastu kilometrach marszu w dół potoku dotarliśmy
ponownie do Osmołody. Późnym popołudniem rozbiliśmy namioty w ogrodzie
poznanego rok wcześniej Igora.
Dzień czwarty i piąty – 17 i 18. 07. 2004
Z
naszym kierowcą Wasylem byliśmy umówieni dopiero w niedzielę rano, więc
wykorzystaliśmy całą sobotę na penetrowanie dolin górskich rzek -
Łomnicy i Mołody oraz samej Osmołody. W niedzielę, po kilkugodzinnej
podróży, w trakcie której nie po raz pierwszy zdezelowany bus jechał
więcej na luzie niż na biegu, dotarliśmy do Szegiń. Bez większych
problemów przekroczyliśmy granicę. Na przejściu tylko teoretycznie
turystycznym bardzo młody polski celnik na widok naszych wielkich
plecaków nawet nas nie kontrolował, tylko zapytał zdziwiony: to w
Przemyślu są jeszcze jacyś prawdziwi turyści?
W wyprawie Gorgany 2004 uczestniczyli: Elżbieta „Ruda” Sobolewska,
Grażyna Szybiak, Zdzisław Binko, Eugeniusz Chruścicki, Stanisław
Frydlewicz, Dariusz „Harnaś” Hop, Andrzej Klimko, Leszek Koman, Robert „Talib”
Manes i Piotr „Hucuł” Tadla.
Dariusz „Harnaś” Hop |