Relacja z wyprawy „URAL SUBPOLARNY HADYKÓWKA 2009”
Klubu Górskiego PTTK „Karpaty” w Przemyślu. |
Po zdobyciu w ubiegłym roku najwyższego szczytu
górującego nad tą częścią świata Kaukazu, zastanawiałem się gdzie
zorganizować następną, daleką wyprawę naszego Klubu. Mój wybór padł na
Ural, o którym myślałem już wcześniej wędrując wiele razy palcem po
mapie świata. Góry to co prawda znacznie niższe od Kaukazu, ale bardziej
od niego rozległe i trudniej dostępne. Podobnie jak Kaukaz, Ural
wyznacza naturalną granicę pomiędzy Europą i Azją. To olbrzymie pasmo
rozciąga się na długości ponad dwóch tysięcy kilometrów pomiędzy
arktycznym Morzem Karskim na północy, a stepami Kazachstanu na południu.
Szerokość Uralu wacha się od 400 do 800 km. To bardzo stare góry,
wypiętrzone około 300 milionów lat temu, po zderzeniu płyty
zachodniosyberyjskiej z płytą wschodniobałtycką. Ural jest więc pamiątką
po powstaniu kontynentu euroazjatyckiego. Góry te oddzielają nie tylko
Europę od Azji, ale także dwie wielkie niziny: Wschodnioeuropejską od
Zachodniosyberyjskiej. Geograficznie Ural dzieli się na pięć części:
Południowy, Środkowy, Północny, Subpolarny i Polarny. Mój wybór padł na
Ural Subpolarny, gdyż to tam właśnie znajduje się najwyższy szczyt
całego olbrzymiego pasma – góra Narodna (1895 m n.p.m.) (w literaturze i
na niektórych mapach występują także nazwy Naroda i Narodnaja). To góry
pełne bogactw naturalnych: od węgla kamiennego po kamienie szlachetne i
złoto. Ale równocześnie są to góry trudnodostępne. W zasadzie nie
prowadzą do nich żadne drogi, a dostępu bronią skutecznie szerokie
rzeki, olbrzymie połacie tundry i bagien oraz, jak mieliśmy się wkrótce
przekonać na własnej skórze, niezliczone ilości komarów, znacznie
bardziej nachalnych od tych spotykanych nad Wisłą, czy Sanem.
Pożyteczne informacje jak najlepiej dotrzeć na Ural znalazłem w
Internecie. Jak przed rokiem, załatwiłem wcześniej w Krakowie rosyjskie
wizy, a także zarezerwowałem bilety z Moskwy do Inty.
Spotykamy się 14 lipca przed siedzibą naszego Oddziału PTTK. Oprócz mnie
na Ural wyjeżdżają także: Piotr „Hucuł” Tadla, Zdzisław Binko i
Stanisław Frydlewicz. Niektórych przed tą daleką podróżą przyszły
pożegnać rodziny. Jest m.in. malutki Wiktor. Jego rodzice: Agnieszka i
Tomek podwożą nas dwoma samochodami do pieszego przejścia granicznego w
Medyce. Przekraczamy je szybko i sprawnie, bo po wprowadzeniu w życie
nowych, zaostrzonych przepisów celnych prawie nie ma na nim „mrówek”.
Ukraińskim pogranicznikom jak zwykle coś nie pasuje na wypełnianych
przez nas na pamięć po raz kilkadziesiąt któryś kartkach imigracyjnych,
ale niewiele się tym przejmujemy. Po chwili jesteśmy już na nowym
przystanku autobusowym w Szeginiach, na którym jest nawet, o dziwo,
rozkład. Kolejne dwa busy, które według niego powinny jechać do Lwowa,
jadą jednak tylko po pobliskiej bazy. W końcu około 20 czasu
ukraińskiego podjeżdża przedostatni w tym dniu bus. Udaje nam się
zmieścić z naszymi wielkimi plecakami na samym tyle. Przez cały czas
trzymamy je na kolanach, gdyż bus jest strasznie zatłoczony. Chociaż
znamy doskonale realia podróży ukraińskimi środkami transportu, to
jednak złości nas stojący przed nami tubylec, który cały czas zamyka
małe okienko otwierane przez jadących z nami Polaków. Mijają lata, a
strach przed powiewem świeżego powietrza jest niestety ciągle obecny i
powszechny wśród pasażerów ukraińskich busów i autobusów. Po blisko
dwóch godzinach jazdy w ścisku i zaduchu docieramy już o zmroku do
Lwowa. Dwóch z nas zostaje na dworcu z plecakami, a pozostali idą
jeszcze na zakupy. O bilety do Moskwy zadbałem już kilka tygodni
wcześniej wybierając się po nie z Hucułem do Lwowa. Z Przemyśla to
niecałe 100 kilometrów, więc żaden problem. Podczas zakupu biletów
zdziwiliśmy się, że kasjerka nie żądała od nas jak zwykle okazania
paszportów. Za bilet plackartnyj do Moskwy płacimy po 493 hrywny od
osoby. Po północy idziemy do znanego nam sprzed roku „VIP zału” na
pierwszym piętrze lwowskiego dworca. Za 10 hrywien za godzinę od osoby
wylegujemy się na skórzanych sofach nie musząc się martwić, że kogoś
zainteresują nasze bagaże. Po 3 budzi nas jak zwykle Staszek, który jest
już gotowy do marszu na peron. Po krótkim oczekiwaniu pod dach
imponującego dworca zajeżdża pociąg relacji Czerniowce – Moskwa, chociaż
jego niektóre wagony wyruszyły do stolicy Rosji z innych miast.
|
|
O godzinie 4.20 ruszamy ze Lwowa. Przed nami 3 i pół
tysiąca kilometrów po żelaznych drogach Ukrainy i Rosji, a dopiero
później Ural. Jedziemy cały dzień w upale. Podczas jazdy z nudów
„mierzymy” z Hucułem nasz pociąg. Przejście całego składu dosyć szybkim
tempem zajęło nam ponad 12 minut. Mijamy Kijów zmierzając na północny
wschód. Po 25 godzinach spędzonych w pociągu wysiadamy w Moskwie.
Jesteśmy na Dworcu Kijowskim, na który przyjeżdżają pociągi z
południowego zachodu dawnego imperium. Musimy dostać się stąd na
położony po przeciwległej stronie Moskwy Dworzec Jarosławski, ale metro
jeszcze nie kursuje, więc czekamy na jego otwarcie. Dworzec Kijowski
jest ogromy. W samym tylko głównym holu zmieściłby się i cały nasz
dworzec przemyski i nawet krakowski, a są to przecież najokazalsze tego
typu budowle w tej części naszego kraju. Na moskiewskim Dworcu Kijowskim
jest nawet prawosławna kaplica. W końcu o 6 rano stacja metra Kijewska
zostaje otwarta więc stajemy w kolejce po bilety.
Moskiewskie metro jest atrakcją samą w sobie. Miałem okazję korzystać z
metra w kilku europejskich stolicach, ale żadne z nich nie może się
równać z moskiewskim. Składa się ono z 12 linii i ponad 170 zazwyczaj
wielkich stacji. Te najsłynniejsze mają obowiązkowo socrealistyczny
wystrój wnętrz. Ściany są wyłożone marmurami i ozdobione licznymi
płaskorzeźbami i sztukateriami. Ogromnych żyrandoli i naturalnej
wielkości rzeźb ludzi nie powstydziłby się niejeden okazały pałac.
Oczywiście z płaskorzeźb, mozaik i malowideł przyglądali się nam co rusz
Lenin i Stalin, a także oficjalnie niewymownie szczęśliwy lud pracujący
miast i wsi. Warto wiedzieć, że ukryte głęboko pod ziemią stacje
moskiewskiego metra służyły podczas II wojny światowej jako schrony
przeciwlotnicze. Moskiewskie metro jest najbardziej wydajnym metrem na
świecie, gdyż każdego dnia przewozi od 8 do 9 milionów pasażerów.
|
|
Po dotarciu na Dworzec Jarosławski (obok niego jest
następny Kazański) idę do jednej z kas wymienić nasze załatwione jeszcze
w Polsce elektroniczne bilety na papierowe. Stąd za kilkanaście godzin
wyruszymy pociągiem na Ural. Celowo tak wybierałem pociągi abyśmy mieli
czas na zwiedzenie Moskwy. W dworcowej przechowalni bagażu zostawiamy
nasze plecaki i możemy już ruszyć na Moskwę.
Co można zobaczyć w największym mieście Europy w ciągu jednego dnia? My
zdążyliśmy zaliczyć Plac Czerwony, zobaczyć przepiękny Sobór Wasyla
Błogosławionego i przejść nad rzeką Moskwą do ogromnej cerkwi Chrystusa
Zbawiciela. Na sam Kreml i inne atrakcje nie starczyło już czasu.
Tak więc w myśl zasady odwiedź Moskwę, zanim Moskwa odwiedzi ciebie,
wyruszamy na zwiedzanie najsłynniejszych miejsc i zabytków stolicy
Rosji. Nauczony doświadczeniem zdobytym podczas moich wcześniejszych
wyjazdów na wschód radzę nieco wcześniej współtowarzyszom podróży, aby
pomimo upału założyli długie, a nie krótkie spodnie, ale mówią, że nie
będą się przebierać. Jak chcecie… Jedziemy z Dworca Jarosławskiego
metrem niemal do samego serca stolicy dawnego imperium. Pomimo jego
rozpadu przed kilkunastoma laty sama Moskwa tylko zyskała, stając się
jednym z najdroższych miast na świecie. Obok socrealistycznych,
monumentalnych budowli wyrosły drapacze chmur z betonu, stali i szkła.
Miejsce zwykłych sklepów zajęły ekskluzywne salony najbardziej znanych
marek z całego świata i kluby odwiedzane przez posiadaczy kont pełnych
milionów dolarów i euro. Takich milionerów jest tutaj więcej niż w
jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Ale to aż rażące w oczy bogactwo
kontrastuje tym wyraźniej ze skrajną biedą ludzi koczujących na
przydworcowych trawnikach, miejskich skwerach i parkach. Ich rysy
zdradzają, że nie są to tylko najbiedniejsi z biednych Rosjan, ale
głównie przybysze z dawnych kaukaskich i południowych republik imperium.
Moskwa to jednak przede wszystkim polityczna i duchowa stolica
olbrzymiej Rosji. To miasto słynnych na całym świecie zabytków i
wielkich gmachów, a także lśniących złotem kopuł cerkwi.
Przechodzimy obok remontowanego właśnie słynnego Teatru Wielkiego i
dochodzimy do wybudowanego z czerwonej cegły gmachu Państwowego Muzeum
Historycznego zamykającego jakby plac Czerwony. Tuż obok stoją
odbudowane w latach 90-tych XX wieku: Brama Zmartwychwstania i Sobór
Kazański, które zostały zniszczone w latach 30-tych przez komunistów.
Długi na 400 i szeroki na 150 metrów plac Czerwony, czyli Krasnaja
Płoszczad, nie zawdzięcza wcale swojej nazwy temu, że przylega do
wysokich i rzeczywiście czerwonych XV-wiecznych murów Kremla, ani też
wszechobecnej czerwieni w symbolach ZSRR, tylko staroruskiej nazwie,
którą można przetłumaczyć jako „piękny plac”. Wchodząc na plac, który o
tak wczesnej porze był prawie jeszcze wolny od turystów, rzeczywiście
można było poczuć, że jest się w samym centrum olbrzymiego państwa.
|
|
Oczyma wyobraźni widziało się maszerujących tu w
czerwcu 1945 roku czerwonoarmistów rzucających przed mauzoleum dwie
setki zdobytych hitlerowskich sztandarów, a także słynne defilady w Dniu
Zwycięstwa. Z jednej strony plac zamykają mury Kremla (przed nimi
znajduje się mauzoleum Lenina oraz groby innych bolszewickich i
komunistycznych dygnitarzy), a z drugiej Główny Dom Towarowy, czyli
słynny GUM. Naprzeciw wspomnianego wcześniej gmachu muzeum stoi jeden z
najbardziej charakterystycznych symboli Moskwy, Sobór Pokrowski znany
bardziej jako Sobór Wasyla Błogosławionego. |
|
Najpierw jednak szukamy zwykłego sklepu spożywczego,
który znajdujemy za gmachem muzeum, na lewo od pomnika marszałka Żukowa,
tuż przy imponujących fontannach i kaskadach wodnych. Pełno w nich
naturalnej wielkości figur znanych z rosyjskich bajek i baśni. Niedługo
potem dostrzegamy z zajętej w pobliżu ławki żołnierzy maszerujących do
znajdującego się pod samymi murami Kremla miejsca, które jest dla Rosjan
odpowiednikiem naszego Grobu Nieznanego Żołnierza. Pomimo, że idą bardzo
szybko, podnosząc nogi wyżej niż pod kątem prostym i trzymając tylko w
sobie wiadomy sposób karabiny w jednej dłoni, udaje mi się ich
wyprzedzić i zrobić kilka zdjęć. Przed palącym się tam wiecznym
płomieniem jestem świadkiem zmiany warty żołnierzy, którzy przypominają
zaprogramowane cyborgi, a nie znanych mi z opowiadań mojego dziadka
sołdatów. Ale to przecież elitarna, kremlowska gwardia, więc żołnierze
nie pozwalają sobie nawet na chociażby najmniejszy grymas twarzy. |
|
Napis na cokole
informuje, że jest to miejsce poświęcone poległym w latach 1941-1945. A
co z tymi czerwonoarmistami, którzy dwa lata wcześniej napadli na
swojego zachodniego sąsiada?
Staszek nie ma ochoty na
bliższe spotkanie z wodzem rewolucji, więc postanawiamy w trójkę wejść
do mauzoleum Lenina, które jest czynne od 10 do 13. Najpierw jednak
musimy odstać w ostatniej kolejce komunizmu ponad godzinę, bo na taki
sam pomysł wpadły setki innych turystów z całego świata. Do mauzoleum
nie można wejść od tak sobie. Najpierw trzeba przejść przez ustawione na
placu bramki, a kontrola przy nich nie ustępuje wiele tej przed wejściem
na pokład samolotu. Potem w całkowitej ciszy wchodzi się do środka.
Mauzoleum, chociaż niewielkie, zostało tak pomyślane, aby odwiedzający
je czuli respekt niczym w grobowcu faraona. Co kilka metrów stoją młodzi
żołnierze, którzy pilnie obserwują każdego turystę. Idąc gęsiego, po
dojściu do szklanego sarkofagu z mumią Lenina, nie wolno się ani na
chwilę zatrzymać. Oczywiście nie ma mowy o zrobieniu we wnętrzu
jakiegokolwiek zdjęcia. Pewnie nieprędko zostanie spełniona ostatnia
wola Lenina i jego rodziny, która chciała go pochować na normalnym
cmentarzu. Dalej, już na zewnątrz, idzie się wzdłuż muru Kremla, pod
którym pogrzebano m.in. Stalina, Mołotowa i Breżniewa. Zapewne w obawie
przed jakąś formą profanacji żołnierze nie pozwalają nikomu dojść do
samych grobów, na których leżą świeże kwiaty. Oczywiście czerwone
goździki. Po powrocie na plac Czerwony robimy sobie fotkę z niewielkim
banerem sponsora przed mauzoleum. Staszek robi nam zdjęcia, później ja
robię następne chłopakom i wiedzę kątem oka, że szybko podchodzi do mnie
żołnierz. Niezrozumiały dla niego napis Hadykówka wzbudza jego niepokój,
więc mówi do mnie po rosyjsku, że tu nie wolno robić zdjęć i żąda, abym
skasował przy nim te już wykonane, bo inaczej skonfiskuje kartę w moim
aparacie. Udaję, że nie rozumiem, o co mu chodzi, więc natychmiast
przestawia się na angielski mówiąc głosem nie znoszącym sprzeciwu jedno
słowo: Delate! Zdążyłem zrobić więcej zdjęć, więc kasuję przy nim dwa
ostatnie i natychmiast przeskakuję na fotki, na których nie ma już
mauzoleum. Rosjanin kiwa z zadowoleniem głową, ale jak mogą się
przekonać wszyscy oglądający fotografie z wyprawy, udało mi się go
przechytrzyć. |
|
Spod mauzoleum idziemy do budowli, którą każdy
automatycznie kojarzy z Moskwą. XVI-wieczny Sobór Pokrowski, nazywanego
inaczej Soborem Wasyla Błogosławionego, wygląda niczym wyjęty z baśni. |
|
Tak naprawdę świątynia składa się z 9 cerkwi
dobudowywanych jedna po drugiej po kolejnym zwycięstwie nad Tatarami.
Każda z 9 kopuł różni się od pozostałych kształtem i kolorem. Ponoć po
zakończeniu budowy car Iwan Groźny kazał oślepić budowniczych, aby nigdy
już nie wybudowali czegoś równie pięknego. Za 150 rubli od osoby możemy
wejść do środka i zwiedzić niewielkie wnętrze świątyni. Przed wejściem
do niej stoi pomnik kupca Minina i księcia Pożarskiego, którzy w 1612
roku stanęli na czele powstania zakończonego usunięciem z Moskwy
Polaków. |
|
Z placu Czerwonego
schodzimy nad rzekę Moskwę, która ma tutaj szerokość naszej Wisły w
Krakowie. Przechodzimy mostem na druga stronę rzeki i idziemy wzdłuż
niej, podziwiając za Moskwą monumentalne gmachy i cerkwie za murami
Kremla. |
|
Wstępujemy jeszcze na obiad „pod nosem” obecnych
carów Rosji i wchodzimy na kolejny most prowadzący wprost do Soboru
Chrystusa Zbawiciela, największej na świecie świątyni rosyjskiego
kościoła prawosławnego. Jeszcze kilkanaście lat temu stały tu tylko
ogromne fundamenty tej świątyni. Jej budowę rozpoczęto jako wotum
dziękczynne za zwycięstwo nad Napoleonem. Budowa przeciągnęła się do
1883 roku, ale wzniesiona świątynia przytłaczała swoim ogromem i
bogactwem wnętrza. Z całej Rosji ściągnięto najlepsze materiały, a
30-metrową kopułę pokryto złotem. Najwspanialsza cerkiew Rosji została
całkowicie rozebrana w latach 30-tych XX wieku na rozkaz Stalina.
Odbudowano ją wiernie po upadku komunizmu i obecnie jest znowu
najbardziej majestatyczną świątynią Rosji. |
|
Może
dlatego już przy samym wejściu do wielkiej cerkwi stojący tam mężczyzna,
widząc mój aparat fotograficzny, ostrzega, że robienie zdjęć we wnętrzu
jest zabronione. Zwraca także uwagę na moje okulary przeciwsłoneczne,
które chwilę wcześniej przesunąłem na włosy. Mogę wejść, jeżeli je
zdejmę, więc zdejmuję i wchodzę. Natomiast moi towarzysze podróży nie
zostają wpuszczeni do środka bo… mają krótkie spodnie. A nie mówiłem? –
To byłby brak szacunku dla świętego miejsca – mówi strzegący wejścia
mężczyzna.
W wielu, nie tylko tych najsłynniejszych cerkwiach,
które dotychczas odwiedziłem, jest nie do pomyślenia, aby mogli do nich
wejść tak ubrani mężczyźni. Kobiety muszą mieć obowiązkowo chusty na
głowie i długie spódnice. Panie ubrane w spodnie również nie mogą wejść
do wielu świątyń i monasterów. Dlatego przy większości z nich, czy to w
Moskwie, Kijowie lub innych znanych ośrodkach religijnych, można za
niewielką opłatą kupić lub wypożyczyć chusty na głowę, lub przepasać się
tkaniną zastępująca długą spódnicę. Tak więc ja oglądam imponujące
wnętrze soboru, a moi koledzy czekają na zewnątrz. |
|
Nie mamy już, niestety, czasu na zwiedzanie samego,
potężnego Kremla, nie mówiąc o innych ciekawych miejscach, więc jeszcze
tylko spacer kilkoma ulicami Moskwy i wracamy metrem na Dworzec
Jarosławski.
Odbieramy z przechowalni nasze wielkie plecaki, wręczamy pani
obsługującej nasz wagon (czyli prowadniczce) bilety, za które
zapłaciliśmy po 1646 rubli, i zajmujemy cztery miejsca obok siebie w
wagonie „plackartnym” pociągu relacji Moskwa – Workuta. Ze stolicy Rosji
wyjeżdżamy 16 lipca o godz. 21.50. Przed nami kolejne 2 tysiące
kilometrów, które pokonamy w ciągu 35 godzin podróży. W nocy mijamy
położony nad olbrzymią Wołgą Jarosław. Dalej jedziemy cały dzień i
następną noc przez Wołogdę, Konoszę, Wielsk, Kotłas, Mikuń i Uchtę. Cały
czas na północny wschód, ale coraz bliżej Uralu. Im dalej od Moskwy, tym
coraz mniej miast, miasteczek i wsi. Te, które widać za oknem, zdają się
być coraz biedniejsze. To w zasadzie nawet nie wsie, ale rozrzucone z
rzadka wśród olbrzymich połaci głównie brzozowych lasów, łąk i bagien
osady składające się z niewielu, starych, drewnianych domów. Pojawiają
się one nagle raz na kilkadziesiąt minut. Potem coraz rzadziej. Wszędzie
jest płasko, a przez to monotonnie.
Pasażerowie ożywiają się, gdy pociąg zatrzymuje się co kilka godzin na
stacji. Na peronie czekają już, jak to wszędzie na wschodzie, sprzedawcy
wszystkiego zdatnego do jedzenia i picia. Podróżni kupują oferowane
przez nich produkty na peronie, bo przecież okna się nie otwierają.
Podróż dalekobieżnym pociągiem na terenie dawnego imperium wygląda w
zasadzie tak samo, obojętnie czy jedziemy ze Lwowa na wschód, czy z
oddalonego o blisko 10 tysięcy kilometrów Władywostoku na zachód. W
wagonie „plackartnym”, czyli takim bez przedziałów, z miejscami do
siedzenia w dzień, a w nocy do spania, podróżuje ponad 50 osób. Dla
całego tego towarzystwa jest na ogół dostępna jedna toaleta (zamykana
jednak podczas przejazdu przez tak zwane „sanitarne zony”) i jeden
samowar z gorącą wodą. W całym wagonie otwierają się, a raczej tylko
uchylają, średnio trzy okna. My mamy szczęście, ponieważ siedzimy przy
jednym z nich. Wszystkim tym rządzi niepodzielnie odpowiadająca za wagon
pani prowadniczka. Czasami są to dwie osoby. Po wyruszeniu pociągu w
trasę rozdaje ona pościel, którą wszyscy zaczynają naciągać na wysłużone
materace i poduszki. Potem zaczyna się przebieranie w dresy lub inną
wygodną odzież. Jedni przebierają się bez skrępowania przy
współpasażerach, inni w toalecie lub za zrobionymi z pościeli
parawanikami. Potem zaczyna się jedzenie. Myliłby się jednak ktoś, kto
sadziłby, że Ukraińcy lub Rosjanie wyciągają wówczas kanapki. Zaczyna
się na ogół prawdziwe biesiadowanie. Na stolikach pojawiają się różnego
rodzaju mięsa, przysmak ludzi wschodu – czyli niepierwszej świeżości
suszone ryby, robione na miejscu sałatki warzywne, jajka i słoiki z
tajemniczą zawartością.
|
|
Niektórzy pasażerowie popijają to wszystko wódką,
spożywaną jednak na ogół nie z kieliszków, lecz za pomocą szklanek. W
ciągu całego dnia powtarzają się na ogół trzy takie sesje, a pomiędzy
nimi jest czas na sen, rozmowy, grę w karty, rozwiązywanie krzyżówek lub
czytanie. Wszystko to w połączeniu z upałem i roztaczającymi się wokół
zapachami daje niezapomniany aromat i poczucie radości z podróżowania
kolejami dawnego imperium. |
|
Im dalej na północny wschód tym bardziej zmienia się
krajobraz za oknem. Można powiedzieć, że na bardziej syberyjski, chociaż
to jeszcze nie Syberia. Brzozy ustępują miejsca bardzo mizernym świerkom
i innym zaroślom. Zmienia się także pogoda na zdecydowanie bardziej
deszczową. W nocy jesteśmy świadkami awantury, jaką robi prowadniczce
jedna z pasażerek. Okazuje się, że nasz wagon jest może i pancerny, ale
nie nieprzemakalny. Schowane pod siedzeniami bagaże stoją bowiem w
wodzie, która w jakiś sposób spływa tam z dachu.
Linia kolejowa, którą teraz jedziemy, powstała za straszną cenę wielu
tysięcy istnień ludzkich. Wybudowały ją ofiary stalinowskiego terroru po
odkryciu w okolicach obecnej Workuty bogatych złóż węgla. Pracujący w
skrajnie trudnych warunkach skazańcy ułożyli na tej nieludzkiej ziemi
nie tylko tory, ale wybudowali także całe zagłębie węglowe. Wokół niego
działały aż do końca lat 50-tych ubiegłego wieku łagry, w których
więziono niewinnych ludzi, wśród nich także tysiące Polaków.
Ryszard Kapuściński w swoim genialnym „Imperium” opisuje to w taki
sposób: „Workuta, obok Magadanu, stała się nazwą - symbolem, nazwą
budzącą strach i przerażenie, miejscem upiornej i często bezpowrotnej
zsyłki. Składał się na to terror NKWD panujący w łagrach, mordercza
praca w kopalniach, głód, jaki dziesiątkował więźniów, i koszmarne,
trudne do wytrzymania zimno. (…) Najwięcej ludzi ginęło przy budowie
linii kolejowej, którą dziś wywozi się stąd węgiel do Archangielska,
Murmańska i Petersburga. To przy jej budowie jedne z oficerów NKWD
powiedział: Zabraknie podkładów? Nie szkodzi! Wy posłużycie jako
podkłady! I tak właśnie było. Jest to linia kolejowa, wzdłuż której
setkami kilometrów ciągnie się niewidoczny dziś dla gołego oka cmentarz”.
|
|
Do Inty docieramy planowo 18 lipca o godz. 9.17.
Przejechaliśmy dotychczas ponad 3 tysiące kilometrów i nasze pociągi nie
spóźniły się ani o minutę. Za kilka godzin nasz skład dotrze do Workuty.
My jednak wysiadamy na skromnym dworcu kolejowym w Incie, ponieważ stąd
najłatwiej jest dotrzeć do celu naszej podróży. Wydaje nam się, ale, jak
mieliśmy się wkrótce przekonać, tylko nam się tak wydaje, że atakują nas
komary. Jest pochmurno i chłodno, ale przecież jesteśmy pod Kołem
Polarnym.
Myliłby się ktoś, kto sądziłby, że Inta w republice Komi to miasto w
europejskim tego słowa znaczeniu. Po wyjściu z niewielkiego, odrapanego
dworca widzimy dwa skromne, ale nienajgorzej zaopatrzone sklepy, a po
drugiej stronie ulicy kilka typowych sowieckich niewielkich i szarych
budynków. Wszystko to sprawia wrażenie wymarłego osiedla i pomiędzy
przyjazdami pociągów tylko wokół sklepów toczy się jakieś życie. Przed
jednym z nich stoi potężny, a jakże, Ural z paką do przewozu pasażerów.
Rozmawiając z panią sklepową dowiaduję się, że jego właściciel trudni
się przewozem takich jak my potencjalnych zdobywców gór o tej samej
nazwie. Nie czekając nawet zbytnio na moją deklarację ściągnięcia go na
dworzec, na widok reszty naszej ekipy pani od razu dzwoni po
przedsiębiorczego Rosjanina. Kierowca przyjeżdża po kilkunastu minutach
i proponuje zawiezienie nas tam gdzie chcemy jechać, czyli do osady
Żełannyj zamieszkałej sezonowo przez pracowników kopalni kwarcu i czegoś
tam jeszcze. Jednak zaproponowana przez niego cena ponad 20 tysięcy
rubli za kurs wydaje nam się mocno przesadzona, więc dziękujemy tym
bardziej, że jak to w Rosji, musimy się najpierw zarejestrować. Co
chwilę tną nas komary z częstotliwością niespotykaną w Polsce, więc
myślimy, że dotknęła nas opisywana przez tych, którzy tu dotarli przed
nami, uralska plaga komarów, ale, jak się później przekonujemy, komary
na razie tylko żartują…
Okazuje się, że właściwa Inta znajduje się kilkanaście kilometrów dalej,
więc łapiemy na ulicy przed dworcem mocno sfatygowany autobus, którym
jedziemy 20 minut za 25 rubli od osoby. Powiedzenie o księżycowym
krajobrazie pasuje jak ulał do tego, co widzimy za oknami autobusu,
pomimo, że w asfaltowo-żużlową drogę pełną dziur wdziera się także
karłowata, jak dla nas roślinność. Z obu stron mijamy co pewien czas
jakieś niedokończone konstrukcje, porzucone zakłady i ruiny budynków
przemysłowych z wystającymi z nich kominami. Pomimo, że to pełnia lat
jest jakoś tak szaro i nijako. W końcu dojeżdżamy do centrum Inty i
muszę przyznać, że moje dotychczasowe kpiny z „miast” typu Stalowa Wola,
czy też pobliskich miejskich „aglomeracji” regionu, z którego
przyjechaliśmy, są chyba w tym momencie nie na miejscu. Ponoć
40-tysięczna Inta składa się w zasadzie z dwóch krzyżujących się ulic
zabudowanych obskurnymi, niskimi blokowiskami z cegły, a także…
piętowymi blokami z drewnianych bali. Pośrodku tego wszystkiego stoi, a
jakże, poznany przez nas osobiście w Moskwie, Lenin spoglądający z
cokołu pomnika. Inta powstała w tundrze niewiele ponad pół wieku temu i
nie można do niej ponoć dojechać żadną drogą, bo taka po prostu nie
istnieje. Skąd więc na ulicach samochody? Przyjechały tu tak jak
wszystko i wszyscy koleją. Strasznie marna ta Inta, bank i kilka
sklepów, wiec po wizycie w jednym z nich szukamy siedziby milicji w celu
dokonania obowiązkowej rejestracji.
Nasze wejście z wielkimi plecakami do niewielkiej komendy nie może ujść
uwadze znajdujących się tam osób, więc ubrany po cywilnemu mężczyzna
pyta mnie od razu na korytarzu, czy może nam w jakiś sposób pomóc.
Dziwne to pytanie jak na realia spotkań z rosyjską milicją, więc
wyjaśniam mu, w jakim celu tu przybyliśmy. Zaraz potem pan, jak się
okazuje milicjant, pyta mnie dwa razy, czy na pewno jesteśmy Polakami.
Zaskoczony potwierdzam, że wszyscy jesteśmy nie tylko Polakami, ale też
i polskimi obywatelami. Po tej deklaracji milicjant w bardzo uprzejmy
sposób proponuje nam udanie się do hotelu w celu dokonania tam
rejestracji. Idziemy więc do wskazanego hotelu, który okazuje się
mieścić w jednym z obskurnych bloków przy ulicy Gorkiego 9, przy którym
nasze polskie akademiki są niczym kurorty na lazurowym wybrzeżu. Tam,
wyraźnie zdziwiona naszym przybyciem pani informuje nas zza
zakratowanego okienka, że może nas zarejestrować, ale tylko pod
warunkiem, że zapłacimy za pobyt w hotelu, a najlepiej żebyśmy zostali
do poniedziałku. Nie przyjechaliśmy jednak do Inty na wczasy, więc pani
z recepcji telefonuje do „naszego” milicjanta. W rozmowie z nim
wyjaśniam jeszcze raz, że chodzi nam o góry, a nie o namiastkę
cywilizacji pod Kołem Polarnym, więc po chwili maszerujemy zmęczeni
jeszcze raz z hotelu do komendy. Trafiamy do pokoju zajmowanego przez
„naszego” milicjanta i jego nadzwyczaj wytapicerowaną koleżankę.
Wyjaśnia nam, że takie zjawisko jak turyści z Europy (myślałem, że
jeszcze jesteśmy w Europie) zdarza się tu rzadko, więc powodowany troską
odesłał nas od razu do hotelu. W czasie rozmowy wyjaśnia się także
szczególne zainteresowanie pana milicjanta krajem naszego pochodzenia.
Otóż pan nazywa się Walentin Gławackij, a jego przodkowie (Głowaccy)
pochodzą ze znajdującej się obecnie w granicach Ukrainy Winnicy. Jego
ojciec, pół Polak został skierowany jako geolog do pracy w okolicach
Inty. Jesteśmy dla niego poniekąd na tym prawie końcu świata ziomalami,
więc stara się nam pomóc jak tylko może. Pomimo jego wyjątkowej
życzliwości formalności rejestracyjne trwają ponad godzinę, ale oprócz
niezbędnych papierków (oficjalnie stroną przyjmującą nas jest park
narodowy) zyskujemy coś bardziej cennego: dobrą radę. Otóż Walentin
radzi nam, abyśmy pod żadnym względem nie próbowali, tak jak
zakładaliśmy, iść pieszo te około 140 kilometrów w jedną stronę, gdyż to
bardzo daleko i czeka nas nie tylko mordercza droga, ale także
przecinająca ją rzeka Kożim, według jego słów nie do przejścia. Poza tym
zbliża się sobotnie południe, koniec pracy wszystkich urzędów i
instytucji włączając w to milicję, więc za wiele nie wskóramy. Musimy
się zdecydować, czy tkwić bezczynnie w Incie dwa dni w hotelu, czy
zbierać się i jechać jak się tylko da do serca Uralu. Trochę marudzimy,
ale w końcu przystajemy na propozycję Walentina, który wykonuje jeszcze
kilka telefonów do parku narodowego załatwiając nam transport nieco
tańszy niż ten spod dworca aż do samej kopalni. Po pożegnaniu z
Walentinem, już po godzinach jego pracy, wychodzimy z komendy szukając
ukrytej wśród bloków i zarośli siedziby parku narodowego przy ulicy
Dzierżyńskiego 27 A. Pracująca tam pani proponuje nam płatny, 10-dniowy
wstęp do parku, ale mówię jej, że my tylko na Narodną, więc wystarczy
nam mniej niż połowa tego czasu. Pani puka się w głowę twierdząc, że to
niemożliwe, bo ponoć nigdy jeszcze nikt tego tak szybko nie zrobił, więc
jednak lepiej, jak weźmiemy 10-dniowy pakiet. Po negocjacjach staje na
najkrótszym z możliwych, 5-dniowym wstępie do parku za nieco ponad
tysiąc rubli.
Po ostatnich zakupach i wymianie pieniędzy w banku widzimy oczekującego
na nas przed siedzibą parku kierowcę kolejnego Urala , który na pytanie
o prognozę pogody informuje nas nad wyraz dobitnymi słowami zrozumiałymi
chyba przez większość Słowian, co się szykuje w najbliższych dniach.
Ruszamy z Inty po godzinie 15 zajmując miejsca na trzech miękkich ławach
zamontowanych wzdłuż ścian paki na platformie Urala. Po kilkunastu
minutach jazdy, przed samym dworcem, auto się psuje i przez kolejną
godzinę słyszymy tępe uderzenia młotkiem i innymi narzędziami zadawane
Uralowi przez naszego kierowcę Piotra Iwanowicza Ipatowa i jego
przyjaciela nazwanego przez nas później doktorem Biełowem. W końcu Ural
poddaje się i ruszamy dalej. Tuż za miastem towarzyszy nam znowu
księżycowy krajobraz. Po obu stronach zrujnowane, dawno opuszczone
zakłady. Dalej zaczyna się las, ale nie taki w naszym rozumieniu tego
słowa. Tutaj las to trochę przerośnięte krzaki i marne drzewa sięgające
niewiele ponad kilka metrów od gruntu, który rozmarza tylko kilka
miesięcy w roku. Przez większość roku tundrę pokrywa tylko śnieg i lód.
Tylko przez krótki okres polarnego lata ustępują one zamieniając tundrę
w bezkresne błota, jeziora i bagna.
Początkowo niedoceniamy gruntowej drogi, którą jedziemy. Pełnej wielkich
dziur i olbrzymich kałuż, ale jednak drogi.
|
|
Później jest to już tylko droga przez mękę. Naszą
trasę można w zasadzie określić jako wytyczony przez tundrę za pomocą
spychacza zbiór wielkich dziur i wybojów, który mogą pokonać tylko
naprawdę dobre terenowe auta, mijane przez nas pojazdy na gąsienicach i
wszędobylskie Urale. Zamknięci w metalowej pace jednego z nich,
wyposażonej w metalowy piec, nie mając się za bardzo czego przytrzymać,
skaczemy na każdym wyboju obijając się niezliczoną ilość razy po
ścianach i suficie. Co jakiś czas kierowca zatrzymuje auto sprawdzając,
czy wszyscy żyją. Im dalej od Inty tym bardziej widać przez niewielkie
okna paki Urala, że karłowaty las ustępuje miejsca krzakom i niskim
zaroślom. I dłużej jedziemy, tym coraz mniej drzew, które w końcu giną w
bezkresnym horyzoncie Uralu. |
|
Zmęczeni kilkudniową podróżą próbujemy spać, ale
bujając się w pace Urala nie ma na to szans.
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego stojącego na granicy Parku Narodowego
Jugyd Wa (w języku Komi Czysta Woda), największego parku narodowego w
Europie rozciągającego się z północy na południe na długości ponad 300
kilometrów. Punkt kontrolny składa się ze starego barakowozu
wyposażonego w piecyk i prycze do spania oraz młodego pracownika, który
sprawdza nasze pozwolenie na wjazd do parku.
|
|
Ruszamy dalej i po blisko 5 godzinach wyczerpującej jazdy dostrzegamy na
horyzoncie olbrzymie pasmo Uralu, dzieli nas jednak od niego równie
wielka i nieco pofałdowana równina. Po jakimś czasie dojeżdżamy do rzeki
Kożim. |
|
Ural wjeżdża w rwący nurt rzeki, który zakrywa
niemałe przecież koła potężnego samochodu. Przyznajemy rację Walentinowi.
Rzeka nie do przejścia, przynajmniej przy tym, przecież na pewno nie
najwyższym stanie wody. Samochód zatrzymuje się na kamiennej wyspie na
środku rzeki. |
|
Kierowca i jego towarzysz częstują nas kawą i herbatą
pocieszając, że to już połowa drogi. Ruszamy dalej jadąc wyboistą drogą,
walcząc cały czas ze zmęczeniem i wdzierającymi się przez okna komarami.
Zauważamy, że nadal jest jasno chociaż zbliża się północ. Przejeżdżamy
przez jeszcze jedną rzekę i Ural zatrzymuje się. W końcu pokonaliśmy
nieco ponad 100 kilometrów drogi przez mękę docierając do osady przy
kopalni. Zajęło nam to blisko 10 godzin… Kierowca i doktor Biełow
zapraszają nas na jajecznicę z kiełbasą, którą smażą na patelni w pace
Urala. Ukryci przed komarami w samochodzie dostrzegamy, że za oknami
trochę się ściemniło, ale tylko na jakieś 2-3 godziny. Rozbijamy namiot
nad, jak nam się wydaje, jeziorem, i gdy już znów robi się jasno,
żegnamy się z sympatycznymi Rosjanami. Pytają, czy i kiedy po nas
przyjechać, ale nie możemy się umówić, bo przecież nie wiemy, czy i
kiedy Narodna okaże się łaskawa i pozwoli nam się zdobyć. |
|
Solidnie już zmęczeni całą tą podróżą pakujemy się do
namiotu zamykając szybko i szczelnie wszystkie zamki. Pomimo tego komary
i tak są już w środku. Wykorzystujemy prezent zostawiony nam przez
Rosjan. To jakaś zwinięta w spiralę substancja, którą należy zapalić tak
jak popularne kadzidełko. Doktor Biełow poradził nam, aby okadzić nią
wnętrze namiotu, ale tylko przez kilka minut, bo po dłuższym kadzeniu
można się już nie obudzić. Stosujemy się do jego rady i brzęczenie
faktycznie ustaje. Zasypiamy gdzieś nad ranem, ale i tak wszystko nam
jedno, bo przecież cały czas jest jasno. Wstajemy po kilku godzinach i
rozglądamy się po okolicy. Okazuje się, że domniemane jezioro jest w
rzeczywistości naturalnym rozlewiskiem spływającej z gór rzeki o nazwie
Bałbanju. Po obu stronach doliny widzimy pozbawione roślinności góry
wznoszące się na oko ponad tysiąc metrów i pokryte miejscami dużymi
płatami śniegu. |
|
Nieco dalej od brzegu rzeki widzimy mizerną osadę
składającą się z około 20 drewnianych domów. To baza mieszkalna kopalni
Żełannyj, której szyby górnicze znajdują się wyżej, na stromym stoku
góry. Góra jest upstrzona miejscami wielkimi, jasnymi hałdami urobku
kopalni. Wspinający się na nią mozolnie jakiś wielki samochód wygląda
stąd jak jakiś mikroskopijny pojazd. |
|
Idę zasięgnąć języka do osady mijając po drodze całe
połacie białego kwarcu. Część domów jest mocno sfatygowana i opuszczona.
Rozmawiam z żoną nieobecnego kierownika, która na pytanie, kiedy może
wyjechać stąd do Inty jakiś pojazd odpowiada, że jak dobrze pójdzie to
za jakieś cztery, pięć dni, bo nad rzekę mają przyjechać wędkarze.
Zastanawiam się na czym może polegać przyjemność wędkowania w
towarzystwie plagi komarów, ale widać miejscowym to nie przeszkadza.
Dowiaduję się jeszcze, że osada funkcjonuje tylko przez kilka miesięcy w
roku, bo zimą nie dałoby się tu żyć.
Pakujemy namiot i plecaki wyruszając w długi marsz w górę doliny rzeki
Bałbanju. Nie wiadomo jak długi, bo niestety nie udało nam się nigdzie
zdobyć dokładnej mapy tego terenu, ale czeka nas nie mniej niż 20
kilometrów dźwigania plecaków z całym ekwipunkiem. Zgodnie z prognozą
Piotra Iwanowicza pogoda wyraźnie się psuje. Jest pochmurno, a chmury
trzymają się nisko nad sąsiednimi wierzchołkami. Nieustanne towarzystwo
setek latających i brzęczących krwiopijców sprawia, że idziemy cały czas
w moskitierach, zasłaniając szczelnie odzieżą tyle ciała ile się tylko
da. Początkowo idziemy wyboistą, ale jednak drogą. Po jej obu stronach
towarzyszą nam karłowate krzaki i dalej coraz bardziej postrzępione
skały.
|
|
Trudno nie zauważyć, że nie najwyższe przecież pasmo
Uralu to stare góry, gdyż w zasadzie wyglądają, jak usypane z
niezliczonej ilości głazów i wielkich odłamków skalnych. Im dalej
zagłębiamy się w dolinę, tym biegnąca nią płasko droga coraz częściej
zanika w podmokłym terenie. Po którymś z kolei pokonanym strumieniu i
potoku przestaję liczyć, która to już wodna przeszkoda za nami.
Wiedzieliśmy prędzej, że będzie mokro, więc stosujemy różne techniki. Ja
i Hucuł idziemy w trekingowych sandałach, a w tym terenie wydaje się to
być najbardziej optymalne rozwiązanie. Staszek brnie przez potoki i
błota w tradycyjnych, ale przez to stale mokrych butach górskich.
Zdzichu zaskakuje nas wybierając model imperialny. Idzie w wysokich
gumiakach, i trzeba przyznać, że w wielu miejscach było mu dzięki temu
najłatwiej. Idziemy tak dźwigając przez kilka godzin ciężkie plecaki,
dosłownie zapadając się w mokrych trawach i mchach, a na niektórych
odcinkach dosłownie brnąc w błocie po łydki. Ślad drogi chwilami jest
widoczny, chwilami trzeba iść na przełaj przez teren przypominający
azjatyckie pola ryżowe. Jako pociecha towarzyszy nam kobierzec bajecznie
kolorowych mchów i porostów.
Dochodzimy do skleconej z czego się tylko dało budy hodowców reniferów.
Niestety, musieli pognać swoje stado w boczną dolinę, gdyż zamiast
oczekiwanej siły pociągowej Świętego Mikołaja, przy budzie znajdujemy
tylko jeden samotny róg. Mam nadzieję, że może zobaczymy je w drodze
powrotnej. Zbliżając się do głównego grzbietu Uralu wypatrujemy Narodnej,
ale tam gdzie powinna być są tylko złowieszcze, ołowiane, nisko
zawieszone chmury. Na domiar złego zaczyna padać. Przez cały dzień
spotykamy tylko samotnego Rosjanina, który tłumaczy nam jak iść żeby
trafić we właściwą dolinkę i nie minąć naszej góry. Sam był m.in. na
słynnej Manaradze. Prawdziwy hardcorowiec, mimo, że, jak Zdzichu, w
gumiakach. Na pożegnanie daje nam swoją mapę, co bardzo ułatwia nam
zadanie. Docierając do zakręcającej wyraźnie w prawo i zwężającej się
doliny musimy przejść przez Bałbanju. Spływająca prosto z grzbietu
licznymi potokami rzeka rozlewa się tu szeroko, ale wcale nie jest
łatwo. Brniemy przez nią objuczeni plecakami, walcząc na każdym kroku z
bystrym nurtem sięgającym chwilami powyżej kolan. Śliskie kamienie nie
ułatwiają nam zadania, ale jakoś udaje nam się szczęśliwie nie zaliczyć
lodowatej kąpieli. Zdzichu w jakiś sobie tylko wiadomy sposób skacze po
oślizgłych kamieniach tak, że woda nie wlewa mu się do jego „trekingowych”
gumiaków. Podchodzimy trochę wyżej i po pokonaniu jeszcze jednego
bystrego i lodowatego potoku rozbijamy zmęczeni obóz na wysokości około
860 m n.p.m. Jutro czeka nas kilometr w pionie w zupełnie nieznanym
terenie. Gotujemy wodę żeby zjeść coś ciepłego, ale nie ma tak łatwo.
Albo jemy z komarami, albo w ogóle. Uralskie komary są jakby nieco
dorodniejsze od tych znanych nam znad Wisły i Sanu, my określaliśmy je
jako bardziej wypasione. I naprawdę są prawdziwą plagą. Jeżeli ktoś
kiedyś prowadziłby badania, ile komarów może zmieścić się na jednym
człowieku, to Ural były do tego wymarzonym miejscem. Zanim herbata albo
zupka ostygła na tyle, aby dało się ją wypić, już pływał w niej niejeden
komar. Podobnie z kanapkami. Czymkolwiek by się nie posmarowało kromki,
komary były natychmiast gratisowym dodatkiem do jedzenia. Żartowaliśmy,
że zawsze to trochę białka.
|
|
Noc była zimna, ale bardzo jasna. Nawet o północy
można było bez trudu czytać w namiocie książkę.
Rano wychodzimy z namiotu i widzimy za doliną górę Karpińskiego pokrytą
świeżym śniegiem. To dlatego było tak zimno. Nadal jest pochmurno, ale
nie jest tak źle, żeby nie można było spróbować zaatakować Narodnej. Kto
wie, czy jutro nie będzie jeszcze gorzej? Zostawiamy obóz i tym razem
już w komplecie ubieramy targane tu buty wychodząc w kierunku
południowym ku głównemu grzbietowi Uralu. Podchodzimy coraz wyżej, a
krajobraz robi się zdecydowanie bardziej alpejski. Po prawej stronie
mijamy jeziorko otoczone niemal pionowymi ścianami skalnego cyrku.
Szukamy właściwej drogi, ale tu nie ma nawet ścieżki. Idąc wśród głazów
docieramy do następnego cyrkowego jeziorka i kierując się mapą skręcamy
w lewo.
|
|
Podchodzimy dolinką ku głównemu grzbietowi. Zanim
jednak go osiągniemy, musimy przejść przez kilkusetmetrowe pole
wiecznego śniegu. Moi towarzysze próbują je ominąć męcząc się wśród
wielkich kamieni i głazów, ja idę obok nich przez zmrożony śnieg, a tak
naprawdę lód żałując, że nie mam raków, ale nigdzie w Internecie nie
natrafiłem na wskazówkę, że mogą się przydać na Uralu w środku lata. W
końcu docieramy do naturalnej granicy Europy i Azji. Według mapy przed
nami jest Narodna, ale widzimy tylko dolną część jej poszarpanej i
budzącej respekt ściany. Reszta tonie w chmurach. |
|
Mamy wejść na górę, której nawet nie widzimy. Mocno
wieje i krajobraz prawie księżycowy, ale jest także i dobra strona tego
wszystkiego: nie ma komarów! Jakby na złość nam, w dole, po azjatyckiej
części grzbietu lśni mieniąc się w słońcu kolorami jezioro Gołuboje, a
za nim bezkresne, niższe grzbiety Uralu. |
|
Podchodzimy coraz wyżej docierając w końcu do, jak
nam się tylko wydaje, usłanego wielkimi kamieniami i głazami wielkiego
wierzchołka. Góra robi się naprawdę trudna. Idziemy, a chwilami naprawdę
wspinamy się, jak się tylko da, lawirując wśród głazów, niekiedy
wielkości samochodów. Sytuację utrudnia fakt, że kamienie są bardzo
śliskie, jest mokro i tak naprawdę idziemy na czuja nie wiedząc, czy za
chwilę nie zatrzyma nas przepaść albo inna naturalna przeszkoda.
Pokonujemy na przemian pola kamieni i wiecznego śniegu. W końcu
wchodzimy w chmury. Im wyżej, tym gorzej. Widoczność spada do zaledwie
kilkudziesięciu metrów. Dochodzimy do stromego pola niestabilnych
kamieni pokrytych świeżym śniegiem. Jest jeszcze bardziej ślisko, a po
prawej stronie, kilka metrów od nas, towarzyszy nam kilkusetmetrowa
przepaść. Podchodzimy coraz węższym grzbietem. |
|
Wydaje nam się, że to już szczyt, szukamy go we mgle
i chmurach, ale gdzie tam. Mapa podpowiada, że powinien być gdzieś po
lewej stronie. Grzbiet obniża się w tym kierunku i schodzimy na
zaśnieżoną przełęcz, na której dostrzegamy drewniany krzyż. Stąd znowu
pod górę. Znowu szukając wśród kamieni i głazów w miarę bezpiecznego
przejścia. Idziemy po śliskich kamieniach i oblodzonych płatach śniegu,
a tuż obok, po prawej stronie przepaść. Widoczność spada tak, że musimy
się nawoływać żeby utrzymać bezpośredni kontakt. W końcu widzimy przed
sobą metalową konstrukcję, a za nią następną. Wiemy już, że jesteśmy na
najwyższym szczycie olbrzymiego pasma Uralu. Narodna wita nas 20 lipca o
godz. 14.30 czasu moskiewskiego przejmującym, porywistym wiatrem i
przenikliwym zimnem. Znacznie trudniej tu wytrzymać, niż rok temu na
położonym dokładnie 3746 metrów wyżej Elbrusie. Tam było na pewno
znacznie zimniej, ale uralska wichura sprawia, że również tutaj
zrobienie kilku zdjęć jest nie lada wyzwaniem. Na szczycie wraz z nami
pojawiają się oczywiście flagi Polski i Przemyśla oraz baner Hadykówki. |
|
Jest tam także przytargany przez kogoś wcześniej
potężny metalowy miecz z tarczą, którym stojąc jedną nogą w Europie, a
drugą w Azji pasuję wszystkich na zdobywców Uralu. Ze szczytu niestety
nic nie widać. Już wiem, że nie zobaczę nie tylko słynnego widoku na
bezkresny Ural, ale także obiektu westchnień lubujących się we wschodzie
„górali”, pobliskiej, słynnej z urody postrzępionej Manaragi.
Naprawdę trudno tu wytrzymać, więc schodzimy. W wysokich górach, a także
w niewysokich podczas złej pogody, większość wypadków zdarza się głównie
podczas schodzenia. Zmęczenie robi swoje. Z najwyższego szczytu Uralu
schodzimy z największym trudem. Jest nadal bardzo ślisko, więc myślę co
bym zrobił, gdyby coś się stało. To nie są Tatry, ani Alpy, że w razie
nieszczęścia można zadzwonić po pomoc. Tu nie ma żadnego zasięgu i
człowiek jest zdany tylko na siebie i kolegów. W takich sytuacjach
wyobraźnia pracuje. Gdyby coś… Jak w tak trudnych warunkach znieść
poszkodowanego do doliny? Jak dalej nieść go cały następny dzień przez
błota, rzeki i strumienie do osiedla przy kopalni, gdzie można by
dopiero czekać na nadejście za jakiś czas transportu? I jeszcze ta droga
przez mękę do Inty. Schodząc śmiejmy się, że w takich warunkach bardziej
przydatny byłby zestaw „mały grabarz”. A w dolinie inny świat…Zmęczeni,
ale szczęśliwi ze zdobycia Narodnej docieramy do obozu i spędzamy tu
kolejną noc. Wszystko fajnie, ale znowu pojawiają się nasi krwiożerczy
latający towarzysze. Rano zwijając obóz widzimy zbliżającą się z dołu
dużą grupę turystów. W czasie rozmowy z ich szefem dowiaduję się, że to
Rosjanie zaczynający właśnie dwutygodniowe tourne po Uralu. Tylko
pozazdrościć czasu i wytrwałości.
Droga powrotna mija podobnie jak przedwczoraj. Spotykamy jeszcze
następną odpoczywającą rosyjsko-ukraińską grupę turystów. Dalej jeszcze
raz rzeka, dziesiątki potoków i strumieni, kilometry błota i, niestety,
ani jednego renifera.
|
|
Na osłodę, albo też na złość nam, wychodzi słońce, a
w jego świetle ukazuje się w całej okazałości po raz pierwszy Narodna.
Ale musi być teraz stamtąd widok… |
|
Dochodzimy do kopalni z zamiarem oczekiwania na
jakikolwiek transport, bo 140-kilometrowy marsz przez ten koniec świata
w towarzystwie komarów już dawno wyszedł nam z głowy. Zbliżając się do
kopalni widzimy, jak po drugiej stronie rzeki jadą powoli dwa wielkie
Urale. Jest dobrze. Obok kopalni próbujemy przejść przez Bałbanju.
Przez blisko godzinę próbujemy znaleźć ze Zdzichem
jakiś bród, jakieś miejsce, gdzie dałoby się przekroczyć górską rzekę,
ale nadaremnie. Prąd jest tu już tak silny, że nawet bez plecaków i z
kijkami nie ma szans. Już kilka metrów od brzegu rwąca rzeka po prostu
zwala z nóg. Idę po pomoc do osady. Udaje mi się uprosić jednego z
kierowców, aby zjechał Uralem do rzeki. Czekając na niego wygrzebuję ze
stoku góry dwa piękne kryształy górskie. Wkrótce potem pojawia się Ural,
który przewozi nas na drugi brzeg. Pozostaje nam czekać na powrót
widzianych przez nas wcześniej ciężarówek. Pierwsza z nich pojawia się
po kilkudziesięciu minutach. Mamy szczęście, ale czy aby na pewno?
Macham do kierowcy zatrzymując go, ale ten hamuje dopiero po chwili.
Pytam, czy jedzie do Inty, a jeżeli tak, to za ile nas zabierze.
Kierowca jest najzwyczajniej w świecie wczorajszy, a raczej świeżo
dzisiejszy, ale mówi, że chętnie zabierze nas do Inty za 10 tysięcy
rubli. Jego wyluzowanie sprawia, że udaje mi się jeszcze zbić cenę. Żeby
mieć czyste sumienie pytam jeszcze kolegów, czy nie mają nic przeciwko
temu, że znaną nam, tą trasą, będzie nas wiózł zdecydowanie mało trzeźwy
kierowca. Zdzichu stwierdza nieco filozoficznie, że nie, bo przecież
będzie uważał, gdyż wiezie nie tylko nas, ale także swoje dziecko.
Rzeczywiście, w szoferce oprócz kierowcy jedzie także jego może
dziewięcioletni syn. Zdzichu przezornie zajmuje jednak miejsce w
szoferce, a my lądujemy znowu na siedzeniach w pace. Po drodze dosiada
się jeszcze grupa dziewczyn z chłopakiem wracająca wraz ze sprzętem z
górskiego spływu kajakowego. W pace Urala przezornie ubierają kaski
ochronne. My nie mamy kasków, więc znów obijamy się po ścianach Urala.
Przez całą drogę, a tak naprawdę białą noc (po
zachodzie słońca nasza gwiazda bardzo szybko ponownie pokazała się nad
horyzontem) dziewczyny śpiewają na zmianę piękne rosyjskie pieśni. W
pewnym momencie Ural zatrzymuje się, drzwi z tyłu otwierają się i
ukazuje się w nich Zdzichu z pytaniem: czy dobrze jadę? Pomyśleliśmy, że
żartuje, ale jednak nie żartował. Otóż okazało się, że wyraźnie już
zmęczony i raczący się jeszcze piwkiem kierowca, zapytany przez Zdzicha,
czy mógłby poprowadzić na Uralu Urala, zgodził się przekazując mu stery
pojazdu, czyli wielką kierownicę. Potem Zdzichu nie mógł już dobudzić
kierowcy, więc jechał dalej sam w towarzystwie jego syna, pierwszy raz w
życiu Uralem aż pod sam dworzec w Incie. Tam, w końcu dobudzony kierowca
nie mógł się nadziwić, jak znalazł się w tej namiastce imperialnej
cywilizacji. W ten oto sposób wróciliśmy do Inty, a Zdzichu zasłużył
sobie na ksywę „Ural”
W Incie udaliśmy się od razu do dworcowej kasy mając jeszcze szczęście
kupić za jedyne 1961 rubli od osoby bilety na pociąg do Moskwy.
Musieliśmy tylko na niego poczekać do 17.30 snując się po dworcu i
tamtejszej restauracji przez jedyne 14 godzin. W towarzystwie komarów
oczywiście. Pokonujemy kolejne dwa tysiące kilometrów po żelaznych
drogach do stolicy Rosji . Podróż upływa spokojnie, może poza kilkoma
wizytami u nas wielkiego i raczącego się szklankami po sąsiedzku ze
swoimi kolegami jegomościa z tego samego wagonu, którego nazywamy
generałem, i któremu muszę, niestety, odpowiadać nie raz w imieniu
naszej wyprawy, całej Polski, Unii Europejskiej i w ogóle Zachodu na
pytanie: dlaczego ciągle chcemy podbić Rosję? Tłumaczę mu, że skoro nie
udało się to Napoleonowi i Hitlerowi, to tym bardziej my nie mamy takich
zamiarów, zwłaszcza, że najwyższy szczyt olbrzymiej Federacji Rosyjskiej
zdobyliśmy już przed rokiem i to nam na jakiś czas wystarczy.
Po ponad 35 godzinach spędzonych w tym pociągu
jesteśmy nad ranem ponownie na Dworcu Jarosławskim w Moskwie. Nie udaje
nam się tam kupić biletów na Ukrainę, więc jedziemy metrem na Dworzec
Kijowski. Próbuję tam kupić bilety na bezpośredni pociąg do Lwowa, ale w
tym dniu nie ma już na to szans. Chyba cudem udaje mi się jeszcze zdobyć
cztery miejsca (po 1513 rubli od osoby) w innym pociągu do Kijowa. Mamy
sporo czasu, a moi towarzysze podróży marudzą, że nie byli jeszcze na
słynnym Arbacie, więc ich tam zabieram. Ta chyba najsłynniejsza ulica
stolicy imperium (poza okolicami Kremla oczywiście) kontrastuje
odnowionymi niedawno zabytkowymi kamienicami, których na szczęście nie
zdążył zniszczyć Stalin, z unoszącymi się nad nimi bezdusznymi
wieżowcami. Tuż obok zapełnionych rosyjską Cepelią dziesiątek
nieprzyzwoicie drogich sklepów siedzą na chodnikach ludzie z tak zwanego
marginesu, którzy nijak nie mieszczą się w świecie wielkiego stada
nowobogackich moskiewskich milionerów. Ale może i dlatego nikt poza
zachodnimi, i chyba nie tylko, turystami (i może trochę nami) nie zwraca
tu uwagi na totalnie zmożonego chyba nie tylko samym snem tubylca, który
odpoczywa sobie w najlepsze nie niepokojony przez nikogo wprost u stóp
pomnika Puszkina.
O godzinie 14.47 nasz pociąg odjeżdża z moskiewskiego Dworca
Kijowskiego. Tym razem jesteśmy rozrzuceni po całym wagonie. Pod wieczór
przekraczamy nieco dziwaczną granicę rosyjsko-ukraińską. Od wyjścia
rosyjskich pograniczników i celników mija bowiem kilka godzin jazdy, za
nim wsiądą ich ukraińscy odpowiednicy. O godz. 3.04 jesteśmy planowo w
Kijowie. Tu bez żadnych problemów kupujemy za jedyne 79 hrywien od osoby
bilety na pociąg relacji Kijów – Lwów wyruszający ze stolicy Ukrainy o
4.21. Powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia pasuje
jak ulał do naszej, i nie tylko naszej podróży. Jak już kiedyś
wspominałem, z perspektywy Przemyśla wyjazd do Kijowa, czy Moskwy może
się komuś wydawać nie lada podróżą. Jednak, gdy wraca się z Uralu,
Moskwa jawi się niczym stara, dobra znajoma. Dobrze znany Kijów to już
tak bardzo blisko domu, a Lwów… Nasz kochany Lwów to z takiej
perspektywy (z całym szacunkiem dla Semper Fidelis i dawnej stolicy
naszego województwa) prawie przedmieście Przemyśla. We Lwowie jesteśmy
więc 25 lipca o godzinie 14.45. Pozostaje nam tylko aż za dobrze nam
znana dwugodzinna podróż busem do granicy. W Szeginiach świętujemy
skromnie jeszcze raz zdobycie Uralu i wieczorem, w 12 dniu wyprawy,
jesteśmy w naszym Przemyślu.
Dariusz „Harnaś” Hop
Sponsorem wyprawy była HADYKÓWKA.
Pomogły także: Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji oraz
Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w Przemyślu.
|
zobacz inne wyprawy ::.. |
|